Tudo tem o seu fim.
Wszystko ma swój koniec – moja portugalska przygoda tegoż dobiegła. Wyjechałam już z Berlina i przekroczyłam granicę – odprawa, 3,5 godziny lotu, 4,5 godziny czekania na lotnisku. Za 8 godzin Warszawa, potem 2 godziny czekania i 5 godzin do Katowic. Ostatnie 7 towarzyszyć mi będzie Michał, więc chociaż tyle dobrego.
Szkoda było rozstać się z portugalską ziemią. Mogłabym tam mieszkać – czuję się tam jak u siebie, nawet jeśli nie bardzo rozumiem, co ludzie do mnie mówią. Nie chcę robić podsumowań, nie chcę rozliczać każdego dnia. Z jednej strony się cieszę, że wracam, z drugiej – wiem, że będzie mi Portugalii brakować. Zaczęło dokładnie w momencie, kiedy zeszliśmy do lądowania w Berlinie i przypomniałam sobie, co to znaczy "chmura". Czy raczej – morze chmur, ocean chmur, wszechświat chmur, grubych na kilometry. Ponuro, szaro i zimno. Zdecydowanie będę tęsknić za słońcem, uśmiechniętymi ludźmi, językiem, radością i dobrym nastrojem. Nawet za "punktualnością", która przyprawiała mnie o palpitację. Zawsze jednak lepiej się nie spieszyć i nie denerwować, niż być przed czasem i nerwowo patrzeć na zegarek. Co więcej, tego pierwszego całkiem łatwo można się nauczyć.
Wracam z kilkoma pocztówkami, pięcioma książkami, mnóstwem zdjęć, rozdartym (bo używałam ciągle) słownikiem, autostopowym kartonem z napisem "Tomar", kilkoma muszelkami, które – mam nadzieję – dojadą w jednym kawałku do Polski i – nade wszystko – poczuciem szczęścia. Zrobiłam to, co chciałam, czego mi brakowało i do czego tęskniłam. Żadna szkoła nie nauczy życia tak jak wyjazdy.
I nawet już nie jest szkoda mi tak bardzo pysznej sałatki, którą przygotowałam wczoraj na pożegnalny piknik, a do której wskoczył znienacka – w samiusieńkim centrum miasta! – ogromny, paskudny, przebrzydły, czarny karaluch. Mam nadzieję, że chociaż jemu smakowały brokuły.
Bogatsza o nowe doświadczenia (brzmi pompatycznie, wiem, wiem), trochę bardziej sprawna językowo (choć nie do końca, bo zdarzają mi się wpadki; na przykład zamiast "jestem znudzona" powiedziałam "jestem spleśniała" albo, mając najczystsze w świecie intencje, przeklęłam siarczyście, bo dałam akcent nie nad tą samogłoską, co trzeba).
Niniejszym zamykam Dziennik z podróży do Lizbony. Ciąg dalszy jednak, rzecz jasna, nastąpi.
Adeus, Portugal!
PS
3 marca jedziemy z Michałem w trasę: Litwa, Łotwa, Estonia. Chcecie czytać Dziennik z podróży do krajów Bałtyckich?
Wszystko ma swój koniec – moja portugalska przygoda tegoż dobiegła. Wyjechałam już z Berlina i przekroczyłam granicę – odprawa, 3,5 godziny lotu, 4,5 godziny czekania na lotnisku. Za 8 godzin Warszawa, potem 2 godziny czekania i 5 godzin do Katowic. Ostatnie 7 towarzyszyć mi będzie Michał, więc chociaż tyle dobrego.
Szkoda było rozstać się z portugalską ziemią. Mogłabym tam mieszkać – czuję się tam jak u siebie, nawet jeśli nie bardzo rozumiem, co ludzie do mnie mówią. Nie chcę robić podsumowań, nie chcę rozliczać każdego dnia. Z jednej strony się cieszę, że wracam, z drugiej – wiem, że będzie mi Portugalii brakować. Zaczęło dokładnie w momencie, kiedy zeszliśmy do lądowania w Berlinie i przypomniałam sobie, co to znaczy "chmura". Czy raczej – morze chmur, ocean chmur, wszechświat chmur, grubych na kilometry. Ponuro, szaro i zimno. Zdecydowanie będę tęsknić za słońcem, uśmiechniętymi ludźmi, językiem, radością i dobrym nastrojem. Nawet za "punktualnością", która przyprawiała mnie o palpitację. Zawsze jednak lepiej się nie spieszyć i nie denerwować, niż być przed czasem i nerwowo patrzeć na zegarek. Co więcej, tego pierwszego całkiem łatwo można się nauczyć.
Wracam z kilkoma pocztówkami, pięcioma książkami, mnóstwem zdjęć, rozdartym (bo używałam ciągle) słownikiem, autostopowym kartonem z napisem "Tomar", kilkoma muszelkami, które – mam nadzieję – dojadą w jednym kawałku do Polski i – nade wszystko – poczuciem szczęścia. Zrobiłam to, co chciałam, czego mi brakowało i do czego tęskniłam. Żadna szkoła nie nauczy życia tak jak wyjazdy.
I nawet już nie jest szkoda mi tak bardzo pysznej sałatki, którą przygotowałam wczoraj na pożegnalny piknik, a do której wskoczył znienacka – w samiusieńkim centrum miasta! – ogromny, paskudny, przebrzydły, czarny karaluch. Mam nadzieję, że chociaż jemu smakowały brokuły.
Bogatsza o nowe doświadczenia (brzmi pompatycznie, wiem, wiem), trochę bardziej sprawna językowo (choć nie do końca, bo zdarzają mi się wpadki; na przykład zamiast "jestem znudzona" powiedziałam "jestem spleśniała" albo, mając najczystsze w świecie intencje, przeklęłam siarczyście, bo dałam akcent nie nad tą samogłoską, co trzeba).
Niniejszym zamykam Dziennik z podróży do Lizbony. Ciąg dalszy jednak, rzecz jasna, nastąpi.
Adeus, Portugal!
PS
3 marca jedziemy z Michałem w trasę: Litwa, Łotwa, Estonia. Chcecie czytać Dziennik z podróży do krajów Bałtyckich?
![]() |
Pożegnanie z Tagiem |
Ośnieżone szczyty z góry widziane |
W drodze do Berlina |