niedziela, 1 lipca 2012

ODESSA. PIERWSZA JAŁMUŻNA W ŻYCIU

To był chyba Chersoń. Czekaliśmy na autobus do Odessy, bo już nic innego nam nie zostało. Zmrok zapadł, a my na dworcu autobusowym wierzyliśmy gorąco w zlitowanie któregoś kierowcy. Niemiła pani z kasy powiedziała tylko, że biletów nie sprzedaje i że trzeba czekać na autobus. Bardziej miła, z okienka o nazwie "Dowidka", czyli płatnej informacji (udzielanej ustnie za 1 hrywnę albo pisemnie za 2), poinformowała, że zasada jest taka: siedzisz na peronie i czekasz. Przyjeżdża autobus do Odessy, biegniesz do kierowcy i pytasz, czy są wolne miejsca. Jeśli nie ma, spuszczasz nos na kwintę, wracasz na miejsce i podrywasz się z wiarą i nadzieją, gdy godzinę lub dwie później przyjeżdża kolejny autobus. I tak możesz do rana. Nie ma źle, pomyśleliśmy. Bar dwudziestoczterogodzinny jest otwarty, przynajmniej nie musimy się martwić o nocleg (jakby kolejnych siedmiu kierowców nas nie chciało). Na szczęście już trzeci albo czwarty był na tyle uprzejmy, że wpuścił nas do środka, dzięki czemu o północy ruszyliśmy w drogę.

bar 24h
Zimno nie pozwoliło spać. Trzecia noc z rzędu bez normalnego snu (bo i plaża w Teodozji przy dyskotece za bramą, i "camping" w Ałuszcie przy – nie zgadniecie! – dyskotece za bramą nie sprzyjały wyspaniu się) dała się we znaki. Myśleliśmy, że uda nam się zdrzemnąć chociaż na chwilę. Ale, jak wiadomo, czasem los działa nam wbrew, czerpiąc z tego dziką przyjemność.

Czwarta rano, dojeżdżamy do Odessy. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Każdy ma się gdzie podziać, wie, w którą stronę iść. Tylko my, zbłąkane owieczki, stoimy i rozglądamy się nerwowo wokół. Wtedy przyszedł nam z pomocą ON. Towarzysz podróży autobusowej i bardzo dobra osoba. Aż za dobra, ale o tym za chwilę. Iwan kupił nam ciepłą herbatę i zatroszczył się o nas. Staliśmy razem na dworcu, popijaliśmy lurę z torebki i próbowaliśmy się porozumieć. Miał dla nas interesującą propozycję: sam jedzie do monastyru  znajdującego się obok Odessy. Możemy z nim jechać i tam za niewielką opłatą skorzystać z noclegu.

- Ciekawa sprawa – mówimy.

Zaiste. Ciekawa była. Spanie w monastyrze na pewno byłoby niezapomnianym przeżyciem. Niestety, zaraz potem Iwan rozpisał na karteczce plan dnia. 6 rano pobudka, 7 msza, potem śniadanie (albo na odwrót, to nieistotne). I potem tak, tak, możemy jechać i zwiedzać Odessę, ale na obiad powinniśmy być z powrotem w monastyrze. Po 21 cisza nocna.

Może gdybyśmy byli wyspani, przyjęlibyśmy tę propozycję inaczej. Niestety, wizja uczestniczenia w obrzędzie, którego nie znamy, w języku, którego nie znamy, a przede wszystkim BRAKU SNU przez kolejny dzień sprawiła, że powiedzieliśmy:

- Iwanie, nie, dziękujemy. Chcemy się wyspać. Spać, spać, spać. I to w Odessie, a nie gdzieś poza.

Iwan, ubrany po cywilnemu, ale z podejrzanie wyglądającym pierścieniem na palcu (w znaczeniu: ciekawe, czy był bratem zakonnym), nie ustąpił. Pomóc nam chciał do upadłego.

- Dobrze, w takim razie jedźmy do centrum miasta, do cerkwi, tam wam pomogę znaleźć nocleg.
- Ale nie trzeba, mamy adres hostelu!
- Chodźmy, pomogę wam.

No dobra. Co było robić. Miły Iwan nalegał, bardzo chciał nam pomóc. My, niewyspani i niewdzięczni, chcąc docenić jego starania, pojechaliśmy do świątyni w centrum miasta.

Piąta trzydzieści rano, w cerkwi przywitał nas pop. Wtachaliśmy plecaki do środka i staliśmy jak te kołki, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Ludzi coraz więcej, wszyscy się o nas obijali, bo zastawialiśmy obrazy, które oni całowali. My, mimo najszczerszych chęci, wykazywaliśmy się ignorancją, nie wiedząc, gdzie się podziać i jak zachować. Słyszeliśmy zewsząd: "módlcie się, módlcie! Po swojemu!", a my dalej staliśmy i dalej jak kołki. Nabożeństwo trwało i trwało. Minął wspomniany przez Iwana kwadrans, minął drugi. Minął trzeci i czwarty. Podczas piątego, kiedy jeden z popów wciąż coś mówił, ludzie się o nas obijali, a Iwan przekonywał, że "już za chwilę nam pomoże, a za ten czas możemy się modlić po swojemu", ja nie wytrzymałam.

Wyszłam przed kościół z bolącym żołądkiem, z podkrążonymi oczami, z obłędem w oczach. Litościwa babuszka (ona właśnie uświadomiła mi, że chyba nienajlepiej wyglądam) wcisnęła mi w rękę dwie hrywny. Tak oto otrzymałam pierwszą jałmużnę w życiu.

Po kolejnych dwóch kwadransach opuściliśmy dobrego Iwana.

Na pokój w hostelu przyszło nam czekać kolejne cztery godziny. Ale potem się wreszcie wyspaliśmy.

(Nie ma się czemu dziwić – jednoosobowy pokój składający się z łóżka, muszli klozetowej oraz kabiny natryskowej, oddzielonych od pierwszego szybą, na stanie miał wprawdzie telewizor, ale okna już w nim nie było. Nawet w upalne południe można było się więc w nim czuć jak w nocy.)

cały pokój