środa, 25 kwietnia 2012

Rua dos Dias que Voam

Queria recomendar um blog: "Dias que Voam".
Todos os dias a autora publica fotografias velhas, imagens e outras coisas interessantes sobe Portugal e cultura portuguesa. Uma vez ela mostrou também o film o que eu quero mostrar-vos:
Polecam wszystkim blog "Dias que Voam" - autorka każdego dnia publikuje na nim stare fotografie, obrazki i inne interesujące materiały, które pokazują tak Portugalię, jak i kulturę tego państwa. Pewnego dnia na blogu został opublikowany film - dziś ja chcę się nim z Wami podzielić: 


poniedziałek, 9 kwietnia 2012

„OS CINCO” – ENID BLYTON, parte 1

            1.
Pensei que seria mais fácil. „Uma vez para semana não é nada”. Mas nas minhas boas intenções, tive mais olhos que barriga. Não há tempo suficiente para escrever em português, regularmente, todas as semanas.
Também, novamente, o que me faz muita falta é conversar. Aqui, na Polónia, não tenho quase nenhuma possibilidade para falar. Tento fazer as outras coisas: leio uns livros, vejo televisão, aprendo tanto quanto posso… mas sem falar. Portanto, algum dia queria encontrar um emprego com língua portuguesa. Então poderia desenvolver a aprendizagem deste idioma mais rapidamente. Acredito que quando se quer alguma coisa muito forte, ela torna-se possível - querer é poder!. Vamos ver como corre. 

2.
Quando estava em Lisboa, encontrei uma livraria pequena (perto do Rossio, na rua de Santo Antão) onde se vendem livros por 1 euro. Comprei lá alguns títulos, entre os quais um da coleção “Os Cinco”.
Antes não conhecia Enid Blyton, nem os livros dela – esta autora inglesa é desconhecida no meu país. Tenho uma grande pena por isso – sem dúvida “Os Cinco” é uma série muito apreciada pelos jovens. E não é importante que os livros já tenham muitos, muitos anos. Estórias cheias de aventuras, mistérios e acção são sempre atuais e empolgantes.
Algum dia queria traduzir todos os 21 livros que foram escritos. 

3.
Na biblioteca da minha casa, presentemente, tenho doze livros em português. Talvez não sejam muitos, mas são suficiente para ler, e me entreter, durante alguns meses. A partir da próxima semana vou escrever mais sobre cada um deles. 


sobota, 7 kwietnia 2012

PRZEJŚCIE GRANICZNE HALMEU – DJAKOVO, cz. 2

            Czas się kurczył. Odjazd pociągu był coraz bliżej. My celu – niekoniecznie.
            Po przebyciu trzech kilometrów dziurawej drogi, wiodącej od zardzewiałego znaku przez pola do granicy rumuńsko-ukraińskiej, dotarliśmy do przejścia.

– Dzień dobry, a wy dokąd? – celnik przywitał nas tak, jakby nie wiedział, po co się przychodzi w miejsca takie jak to.
– Na Ukrainę.

Uwaga! Teraz nastąpi wyjaśnienie, dlaczego trzeba podchodzić z dystansem do map samochodowych, kiedy podróżuje się bez auta.

– Ale to przejście samochodowe.

Nie bardzo zrozumieliśmy. Albo nie chcieliśmy zrozumieć.
– Jak to? Czyli nie możemy przejść go na piechotę?
– Nie możecie.
– I w żaden sposób? Nawet po cichutku? Przebiegniemy…
– W żaden.
– Nie?
– Nie.
– To co my mamy zrobić?! – wizja wracania się gdzieś i szukania innej drogi wyjścia z Rumunii mogła mnie doprowadzić do płaczu w każdej sekundzie, a już szczególnie po mało przespanej nocy w pociągu.
Celnik zainteresował się nami:
– A skąd wy właściwie się tu wzięliście? Skąd idziecie?
– Z Ukrainy.
– Z Ukrainy?! – teraz on się zdziwił.
– Tak. Przez Mołdawię i Rumunię. Wracamy do domu, do Polski.  
Celnik skonsultował się z celniczką. Zrobiło im się nas żal. Zmęczeni, z wielkimi plecakami zadaliśmy sobie już przecież wystarczająco dużo trudu, żeby dotrzeć do niemal nieznanej wsi granicznej. Naprawdę, tam nie było żywego ducha, poza nami i celnikami. Swoją drogą, na takim przejściu mogłabym pracować. Nie narobiłabym się, a książki bym sobie poczytała, języków pouczyła. Patrząc z innej perspektywy – my pewnie byliśmy o wiele większą atrakcją dla pracowników przejścia niż oni dla nas. My mieliśmy przygody codziennie, a oni zabłąkanych przybyszów przybywających z Ukrainy na Ukrainę z całą pewnością rzadziej.  

– Możecie tutaj poczekać na jakiś samochód. Jak przyjedzie, zapytamy, czy kierowca nie mógłby was przewieźć na drugą stronę.

Wnioskując z zabójczego ruchu na drodze i z niebotycznego hałasu z niej dobiegającego (aż dziw, że dało się słyszeć bzyczące wokół muchy), prawdopodobieństwo pojawienia się jakiegoś samochodu było znikome.
– To sobie poczekamy do wieczora – rozsiadłam się na murku.
– Do Lwowa zawsze możemy dojechać jutro, nigdzie nam się przecież nie spieszy – pocieszył Michał.

10 minut później zdarzyła się rzecz niezwykła. Na horyzoncie pojawiło się auto. Lwów znów stał się osiągalny!

            Kolejny celnik. Tym razem ukraiński.
– Wy dokąd?
– Do Lwowa.
Wyraz zdumienia na twarzy mężczyzny.
– Jak tam chcecie dotrzeć?
Zakłopotanie na naszych licach.
– Nie wiemy…
– Widzę właśnie, że nie wiecie, co robicie. Jak wam się poszczęści, dziś może złapiecie jakiś autobus do następnego miasteczka. Ale jeżdżą one najwyżej cztery na dzień.

Z Djakova, jak się okazało, nie jeździły bezpośrednie busy do miasta, z którego mieliśmy pociąg do Lwowa. Trzeba było jechać do nieco większego miasteczka pośredniego (tego, o którym mówił celnik), a z niego dopiero do tego największego ze stacją kolejową. Już nam było obojętne, czym i jak mamy się tam dostać. Mieliśmy tylko cel. Uświęcił wszystkie środki. Zafiksowani na tym punkcie, byliśmy w stanie przepłynąć wpław Amazonkę i przeskoczyć przez Ural na jednej nodze, aby dotrzeć na pociąg w narzuconym przez siebie odcinku czasowym. Poza tym przynajmniej jedno z nas dwojga jest uparte. Nie zgadniecie, kto. A jak się uprę i zaprę, to zrobię wszystko (to się zdradziłam).

Trzeba było więc machać hrywnami, żeby złapać stopa – machaliśmy. Trzeba było biegać z mapą, podciągając opadające gacie, biegaliśmy… Ale, po kolei.

Droga rozchodziła się w dwie, tworząc trójkąt. Wcześniej znaleźliśmy sklep i wymieniliśmy pieniądze. Stanęliśmy nie przy rozstaju, ale dalej, przy jednej z dróg i jedynym na niej przystanku, łudząc się, że a nuż coś przyjedzie.
– Pokażcie kierowcom, że macie pieniądze. Inaczej się nie zatrzymają – wzięliśmy do serca radę miejscowych.
Ale niestety, pojedyncze auta, które czasem pojawiały się nie wiadomo skąd, nie chciały zwolnić nawet wtedy, kiedy machałam doń hrywnami, kusząc kierowców sowitą zapłatą (w kieszeni przygotowane miałam drobne, którymi tak naprawdę planowaliśmy zapłacić za przejazd). Gdy tak sobie staliśmy i machaliśmy w przestworza, zastanawiając się jednocześnie, gdzie by tu w razie czego rozbić namiot wieczorem, w oddali pojawił się autobus.

I pomknął. I przemknął. I wymknął się nam. Pojechał nie naszą ulicą, tylko drugą. W te pędy, bez zastanowienia, ruszyłam za nim w pościg. Wymachując mapą jedną ręką, podciągając opadające spodnie drugą (zgubiłam pasek i chyba nawet trochę schudłam) oraz wykrzykując coś (nie pamiętam, co) udało mi się dokonać tego, na czym mi zależało – zwróciłam na siebie uwagę i kierowcy, i pasażerów.

Autobus zatrzymał się, uprzejmie czekając, aż go dopadnę. Przebiegłam przed maską, żeby upewnić się, czy na pewno jedzie tam, gdzie i my. Jechał! Zdyszana, wpadłam do wnętrza pojazdu. Był pełen. Wszyscy z zainteresowaniem patrzyli na mnie. Turystów ci u nich pod dostatkiem nie ma, biegnąca więc na złamanie karku rozczochrana postać z mapą i za dużymi spodniami zaciekawiła ich. Niewątpliwie. Po raz kolejny staliśmy się największą atrakcją dnia. Cóż, dobrze móc radować ludzi. Kierowca nie zastanawiał się długo, czy nam pomóc, a pasażerowie mu przyklasnęli. Silnik autobusu został wyłączony i wszyscy zgodnie czekali aż pobiegnę z powrotem 300 metrów w jedną stronę po Michała i po nasze bagaże.

Wdrapaliśmy się do pojazdu. Z wrażenia zapomniałam, dokąd chcemy jechać. Mapa, żeby pokazać miejscowość na niej, rozkładała się wszędzie, tylko nie na właściwym punkcie. Cały autobus wstrzymał oddech. Głęboki wydech nastąpił w chwili wypowiedzenia na głos odpowiedniej nazwy. Radośnie ruszyliśmy przed siebie. Zdobyliśmy sympatię wszystkich pasażerów – jak działać, to kompleksowo.

Miły kierowca zjechał z trasy, żeby tylko nas podwieźć na dworzec autobusowy – dzięki temu złapaliśmy kolejny pojazd. I tym sposobem zdążyliśmy na pociąg do Lwowa.


czwartek, 5 kwietnia 2012

PRZEJŚCIE GRANICZNE HALMEU – DJAKOVO, cz. 1


Rumunia / Ukraina, sierpień 2011

Pół Rumunii przejechawszy, tylko po to, żeby dostać się z powrotem na Ukrainę, zorientowaliśmy się, że mapa samochodowa nie bez powodu taką się nazywa. Ale to dopiero potem. Najpierw podjęta została decyzja.

– Jestem zmęczona – rzekłam dnia pewnego, marznąc w namiocie. Nocą wśród wysokich gór temperatura spadała znacznie, a koniec sierpnia w Rumunii to już nie czerwiec. Poza tym pięć tygodni w podróży dało nam trochę w kość. – Chodź, wracamy do domu.
– Masz rację. Już i tak dużo zjeździliśmy – ku mej uciesze, byliśmy z M. zgodni. – Jak wracamy?
– Jak już wracać, to wracać! Najszybciej, przez Ukrainę.

Mapa pokazała nam, że wystarczy, że przejedziemy jedynie wspomniane na początku pół Rumunii i już. Dotrzemy do przejścia granicznego Halmeu – Djakovo. Papierowy przewodnik (niech go licho!) nic nie dopowiedział, poza tym jedynie, że to przejście „z ograniczeniami”. Nie bardzo zainteresowaliśmy się, co to znaczy. „Przejście to przejście. Czemu mamy nie przejść? Przejdziemy!” – ta piękna myśl zaświtała nam w głowach i radośnie się w nich obijała. Do czasu.

Mieliśmy 5 godzin na to, żeby z Satu Mare dostać się do Mukaczewa na pociąg do Lwowa. A 100 km, które nam pozostało, toż to już nic przecież. Gorzej, że w Satu Mare nikt nie umiał nam odpowiedzieć, w jaki sposób dostać się do granicy…

– To niemożliwe! Do Medyki jeździ po kilka busów na godzinę!
Ale Helmeu nie było Medyką.

Bus odjeżdżał raz na jakiś czas z miejsca, do którego w życiu byśmy nie trafili, gdyby dobrzy ludzie nas nie pokierowali mimo naszej łamanej nierumuńszczyzny. Dobrych ludzi w tym przypadku było akurat mniej niż naciągaczy – taksówkarze i ich koledzy łudzili się, że nabierzemy się i zapłacimy dziesiątki euro. Koniec końców: dotarliśmy na autobus.

Jedziemy, jedziemy sobie żwawo. Słuchamy gwary węgiersko-rumuńsko-ukraińskiej (granica z Węgrami też jest blisko). Jedziemy, jedziemy. Słuchamy gwary. Jedziemy, jedziemy. Dojeżdżamy. Dojechaliśmy. Ostatni przystanek, wszyscy wysiedli, a granicy nie ma.

– Panie kierowco, a frontiera to gdzie?
– To nie tu, trzeba było wysiąść wcześniej – kierowca miły, tyle dobrego.
– Yy, ale nie mijaliśmy żadnych znaków, szlabanów, samochodów, przepychających się tłumów, przemytników upychających papierosy w bieliźnie…
– Jadę z powrotem, wysadzę was na odpowiednim przystanku.

Kilka minut później ZOBACZYLIŚMY ZNAK. Zardzewiałą strzałkę z napisem: frontiera… Zatrzymaliśmy się.

– Pójdziecie 3 kilometry prosto i dojdziecie do granicy. Miłego dnia! – kierowca miły. Ale co dobre, szybko się kończy.

I zostaliśmy sami. Niemalże w szczerym polu. Na drodze, na której końcu majaczyły niebieskie szlabany. Na drodze z dziurami i pięknymi polnymi krajobrazami po jej obu stronach. Na drodze, przy której wprawdzie stały jakieś domy, ale żaden z nich nie był ani kantorem, ani sklepem. Bez pieniędzy i zrozumienia sytuacji ruszyliśmy przed siebie. My, dwie ofiary losu próbujące przedostać się na Ukrainę.

CDN


wtorek, 3 kwietnia 2012

WULKANY BŁOTNE, RUMUNIA

Sierpień 2011

Rumunię odwiedza wielu Polaków. Najczęstsze wycieczki to te śladami Draculi (nawet do miejsc, w których słynny hrabia albo w ogóle nie bywał, albo pojawił się raz, dwa razy). Niewielu wie tymczasem o cudach przyrody, które znajdują się nieco dalej od najpopularniejszych turystycznych ścieżek. Do nich naprawdę warto dotrzeć.

 Jako że ludzi uwielbiam, ale tłumów szczerze nie cierpię, cieszę się bardzo zawsze wtedy, kiedy zwiedzając, mogę odetchnąć i nie przepychać się pomiędzy rozemocjonowaną gawiedzią (do której też należę, wiem). W Rumunii będąc, staraliśmy się z M. omijać typowe trasy. Wprawdzie w końcu wylądowaliśmy na campingu w Branie, wcześniej jednak zobaczyliśmy kilka mniej obleganych miejsc.

Czym są wulkany błotne?
To niewielkie leje, wznoszące się nieco nad ziemię, wyrzucające z siebie zimne błoto. Zastyga ono powoli, rozlewając się dookoła i tworząc szarą powłokę wśród soczystej zieleni. Powstanie wulkanów zawdzięczać możemy erupcjom gazu ziemnego – ten przemieszcza się z głębi ziemi nieco wyżej i miesza się z wodami podziemnymi, a efektem jest właśnie zjawisko wulkanów. Ale nie dajcie się zwieść nazwie. Nie mają one wiele wspólnego (poza kształtem i faktem wypluwania) z wulkanami wysadzonymi lawą. Przez to jednak chyba wyglądają tym bardziej „kosmicznie”. Gwarantuję, że przysłówek ten nie wyolbrzymia sprawy w najmniejszym nawet stopniu – wystarczy spojrzeć na zdjęcia, żeby przekonać się, że obszar wulkanów błotnych wygląda niczym powierzchnia Księżyca.

Gdzie leżą rumuńskie wulkany? Oto mapki robocze z moimi oznaczeniami (jedna pobrana z Wikipedii, druga stąd):


Pisać wiele nie będę, spójrzcie i przekonajcie się sami, czy warto tam jechać:


Gdzie spać?
W namiocie, niemalże tuż przy wulkanach. Zapłaciliśmy za tę przyjemność 5 zł. Od namiotu, nie od osoby. Okolica jest tak piękna, że jej wygląd wykracza poza moje możliwości opisu. Przemili ludzie i towarzyskie zwierzęta. Szczególnie koza, która rano była bardzo zdziwiona, że my jesteśmy zdziwieni, że siedzi nam na stole. Ale potem przestała się dziwić i zaczęła pozować do zdjęć.