piątek, 30 listopada 2012

METAFORY W NASZYM ŻYCIU: JĘZYK TO DŻUNGLA

Jeszcze dwa lata temu Ukraina wydawała mi się lądem bardzo odległym. To nic, że z nią graniczymy, to nic, że przecież przez lata całe część Ukrainy Polską była (w takich momentach uwielbiam to, że mamy w miarę swobodny szyk zdania!). Wydawała się odległa i już. I taka „inna”. Dzika, nieokiełznana. Właściwie bez różnicy mi było, czy do Chin pojadę, czy do Malezji, czy na Ukrainę. Wszystko zdawało się tak samo egzotyczne. Trudno powiedzieć, czemu. A może inaczej – bardzo łatwo, ale nudno tak w kółko pisać o stereotypach połączonych z lękiem przed tym, co nieznane. Bo przecież dziś mniej znamy, czy mniej chcemy znać, Wschód od pięknej zachodniej strefy euro, gdzie europejskość jest tak europejska, że – ze wszystkimi swoimi prawami, nakazami, zakazami, przykazaniami ważniejszymi od bożych, sterylnością, papierologią oraz niezdrowymi pomidorami tudzież niby-masłem – bardziej europejska już być nie może.

Nie znałam więc Ukrainy. Ale od tego jest nieznanie przecież, żeby zamienić je w znanie. Tym sposobem kraj ten odwiedziłam do tej pory trzy razy. Za pierwszym razem była to podróż-standard: do Lwowa. Za drugim – prawdziwa szkoła przetrwania w stolicy, na Krymie i w Odessie (oraz okolicach wszystkich powyższych). Za trzecim – uczenie języka polskiego w Chmielnickim. Trzeci raz był zupełnie przypadkowym „gratisem” w ramach studiów podyplomowych, dorzuconym do już zaplanowanych zupełnie gdzie indziej kilku tygodni wakacji. Sama pewnie nie zdecydowałabym się na szybki powrót na Ukrainę. Z jednej strony dlatego, że co za dużo to niezdrowo, a z drugiej – że nie lubię wracać. Już chyba kiedyś pisałam o tym, że powroty rozczarowują i że życie jest na nie za krótkie, nie będę więc tematu poruszać na nowo.

Niedawno urzekło mnie pewne zdanie napisane przez Kamillę Termińską. Wyciągnęłam je z artykułu o deskryptywnych aktualizacjach alternatywy (tak, piszę o tym z premedytacją). Urzekło ich więcej i nie tylko w tym właśnie tekście, ale to jedno najbardziej utkwiło mi w pamięci: „Nic w języku nie jest tak proste, by nie można było tego skomplikować i nic nie jest tak skomplikowane, by nie można było tego skomplikować jeszcze bardziej.” Gdyby rozszerzyć tę teorię na życie, byłabym czołową przedstawicielką tych, co komplikują skomplikowane, wyprowadzając tę przekomplikację z pierwotnie prostego. Co to ma do Ukrainy? Ano właśnie nic. Jeszcze jednym powodem, dla którego nie spieszyłam się, by tam powrócić, była chęć przeżycia przygody o nieco mniejszej skali trudności. Takiej, w czasie której znajdzie się ktoś, kto – poza Kasią i Staszkiem, paniami w pociągu czy Iwanem – pomoże nam bezinteresownie, bez naszego zabiegania o to. Takiej, w czasie której wsiądzie się do autostopu i pojedzie przed siebie, a nie będzie martwiło tym, po jakiemu rozmawiać z panią z dowidki, żeby raczyła odpowiedzieć na najprostsze pytanie. Takiej też, w czasie której wprawdzie trzeba będzie sobie samemu radzić, ale w mniej skrajny niż mieliśmy wcześniej okazję doświadczyć sposób. Wygodnictwo przeze mnie przemawia. Być może. Faktem jest jednak to, że chcieliśmy podjąć się mniej skomplikowanego wakacyjnego zadania.

Jak chcieliśmy, tak uczyniliśmy. A mimo to ja i tak po raz kolejny znalazłam się na Ukrainie. I nie wiem czy dlatego, że przez przypadek, czy dlatego, że jednak czuję miętę do tego kraju – szczerze się uradowałam, gdy poinformowano mnie, że oto będę miała okazję do niego wrócić. Zwłaszcza że cel był zacny: niesienie kaganka oświaty zawsze wywołuje emocje. Poczucie odpowiedzialności wzrasta, gdy trzeba wcielić się w rolę nauczyciela. Szczególnie kiedy sprawa dotyczy języka ojczystego. To wszak element kształtujący tożsamość. To część kultury. To narzędzie, dzięki któremu możemy wyrażać bardziej lub mniej subtelnie, co nam w duszy gra. To broń, to siła. To materia, w której poruszać trzeba się z pokorą, ale bez chowania głowy w ramiona. Jest trochę jak dżungla – rzuca wyzwania, wabi, kusi i w jednej sekundzie potrafi zabić. Nie można dać się jej zdominować, ale chęć całkowitego jej opanowania jest równa pretendowaniu do pozyskania iście absolutnych mocy.

Uczenie języka nie jest więc sprawą prostą. Na szczęście im mniej rzecz jest prosta, tym bardziej rozwija. O ironio!


Ukraina za trzecim razem:
(Chmielnicki, Kamieniec Podolski, Chocim, Międzybórz)
 

poniedziałek, 26 listopada 2012

TOURIST, TOURIST, MONEY, MONEY!

Gdzie człowiek obnaża się najbardziej z tego, co w nim tkwi: z pragnień, wierzeń, rozczarowań i nadziei? Gdzie można czytać z ludzi jak z otwartej księgi i wnioskować, wnioskować, wnioskować – tyle, że jeden tom obszernego dzieła by tego nie zmieścił? Tam, gdzie ciała od dawna przywalone są ziemią. Tam, gdzie spoczywa kamień na kamieniu i gdzie kamień właśnie dochodzi do głosu. On ma przecież substytuować wieczność. Musi więc pełnić rolę rzecznika prasowego i umarłych, i żywych.

Gdybym miała kiedyś tworzyć siatki godzin dla studentów kierunków humanistycznych, wprowadziłabym obowiązkowy kurs nekropolioznawstwa (na marginesie – jeśli ktoś zna książki o cmentarzach, analizujące ich przedmiotowe wytwory, czyt. groby w kontekście kondycji człowieka – bardzo proszę o znak; chętnie przyjmę każdy adres bibliograficzny). Cmentarze mówią o nas i o naszej kulturze wszystko – trzeba tylko mieć czas, aby na nie pójść, aby się w nie wczytać. Nekropolia jako tekst kultury? A jakże, i to jeden z najważniejszych. Dlatego tam, gdzie jestem i tam, gdzie tylko mogę, udaję się na miejsce wiecznego spoczynku ciał po to, żeby odkryć nową, nieznaną historię.


Mewa jeszcze trzepotała skrzydłami. Próbowała się wyrywać, ale bezwzględne, silne ręce małych oprawców ciągnęły ją po ziemi. Najpierw skrzeczała, potem konwulsyjnie rzucała ciałem. W końcu się poddała. I tak nie uciekłaby daleko – była chora. Patrzyłyśmy na ten obrazek ze smutkiem. Nie mogłyśmy nic zrobić. Po pierwsze, języka polskiego Turcy czy też, co bardziej prawdopodobne, Kurdowie by nie zrozumieli. To jeszcze nic, bo można by machać rękami, co nieraz bywa bardziej skuteczne od jakichkolwiek słów. Po drugie jednak, byłyśmy obcymi kobietami z Europy na ich terenie – który nastolatek, a zwłaszcza grupa nastolatków, przejąłby się naszymi krzykami? Po trzecie, tam młodzież uczy się życia inaczej niż tutaj. 

Tereny jeziora Van przez szereg wieków podlegały Armenii. Naprzeciw campingu, na którym zatrzymaliśmy się ponadprogramowo długo, znajdował się stary ormiański cmentarz, refleks historii tego maleńkiego dzisiaj kaukaskiego kraju. Opuszczony, zarośnięty – idealny, aby wejść na niego i błądzić po nim godzinami. Niestety, chłopcy dowlekli płaczącą mewę do bramy cmentarza, wtargnęli nań i… nie chcę wiedzieć, co tam robili, choć rozum i wyobraźnia zgodnie podpowiadają, jakie sceny mogły się tam rozgrywać. Pragnienie przyjrzenia się ormiańskim grobom opuściło mnie raz na zawsze. Myśl o brutalnych nastolatkach – nie.

Na początku byliśmy mili. Potem zdenerwowani. W końcu nauczyliśmy się, jak mówić po turecku „spadaj”. Scenariusz wyglądał zawsze tak samo. Przede wszystkim w Kurdystanie, ale i w dawnym Królestwie Pontu też się zdarzyło.

Idziemy. Choćbyśmy udawali Turków, nijak na nich nie wyglądamy. Możemy się przebrać, możemy zakryć twarze – i tak nasze rysy, nasze sylwetki są na wskroś europejskie. To nie koniec. Idziemy z wielkimi plecakami, kartonami służącymi do łapania autostopu, z namiotem i marnym groszem w kieszeni. I tak nasze rysy, nasze sylwetki są na wskroś europejskie. A to oznacza tylko jedno:

– Tourist, tourist, money, money!

Nie to, żebyśmy się tego nie spodziewali. Nie to, żeby nas zaskoczyły kamienie lecące w naszym kierunku, kiedy bez słowa komentarza i grosza zapłaty oddalaliśmy się w swoją stronę. Nawet byłam w stanie zrozumieć – choć z nieukrywanym rozczarowaniem – małe, urocze, szczerbate istotki, które najpierw promiennie się do nas uśmiechały i wołały „Hello!”, po to, by po naszej równie radosnej odpowiedzi zwęzić twarz, zmienić ton głosu i zakrzyknąć bez cienia życzliwości: „Tourist, tourist, money, money!”. W końcu to my pchaliśmy się w takie miejsca, gdzie turystów zwykle nie ma. To my tam byliśmy obcy, to my mogliśmy czuć się jak małpy w klatce, kiedy idąc o zmierzchu orientalnymi uliczkami Diyarbakıru, wielu – i małych, i dużych – wychodziło przed dom tylko po to, żeby nas zobaczyć. To my wreszcie naruszyliśmy ich codzienny porządek i spokój. Zwłaszcza tą naszą europejskością wylewającą się bezpruderyjnie ze szmat, zwanych potocznie ubraniem. Nikt nas przecież nie zapraszał. Choć, mimo wszystko, gdyby akurat w takim momencie zwrócić się do kogoś o pomoc, pewnie uzyskalibyśmy ją natychmiast. Ale to już inna bajka.

Zastanawiające jest dla mnie natomiast to, na jakich zasadach opierają się relacje pomiędzy dorosłymi a ich dziećmi w tamtych rejonach. Jak to możliwe, żeby malcy nie zważali w ogóle na swoich opiekunów i przy nich bez cienia skrępowania traktowali nas dość, rzekłabym, przedmiotowo? Czemu ma służyć takie wychowanie? Jakie przynosi efekty? Jak to się wiąże z życzliwością i szlachetnością, jaką nas przecież najszczodrzej obdarzyli dorośli Turcy? Pytania rzucam w eter. Nie znalazłam na nie odpowiedzi podczas ostatniego wyjazdu. 


niedziela, 25 listopada 2012

W BUKARESZCIE BEZDOMNI ZAKRYWAJĄ TWARZE

Bukareszt był naszym przeznaczeniem. O 21.00 przekroczyliśmy granicę turecko-bułgarską. I od razu zrobiło się mniej wesoło. „Witajcie w Unii Europejskiej! Już żaden tir nie weźmie trzech osób. I zapomnijcie o tym, żeby ktoś, kto nie jest Turkiem, ryzykował zabieranie was po zmroku.” – zdawały się szeptać chaszcze ciągnące się długą, nieoświetloną drogą, w których czaiły się miliony węży i niedźwiedzi po to tylko, aby nas pożreć razem z namiotem. No dobrze, trochę przesadzam. Nie miałyby nas jak pożreć, bo w gęstwinie krzewów nie dało się namiotu postawić, ot co. A było zbyt czarno, żeby pchać się wzdłuż ciemnej ulicy – 400 km do Sofii na piechotę i tak byśmy nie przeszli.

Poza tym, że łudziliśmy się, że zjemy wreszcie coś smacznego (i że nie będzie to kebab z tavuka), nie czuliśmy znów aż tak wielkiego szczęścia, przechodząc samochodowe przejście graniczne. Turcja była miejscem przyjaznym. Problemy same się rozwiązywały, dziczyzna sama wpadała nam w ręce i nabijała na ruszt, a ogniska nad morzem same rozpalały. W Unii Europejskiej przypomnieliśmy sobie, ile mamy zmarszczek na czołach – obowiązki zaczęły do nas krzyczeć, przepisy, ustawy i inne regulacje prawne złotymi literami na tabuli rasie się wypisały, a auta nie jeździły już z pękniętymi szybami. Nie wiem, czy dlatego, że wstyd, czy raczej, że policja może wlepić mandat.



W gąszcz niedźwiedzi i żmij nie poszliśmy. Wróciliśmy bliżej przejścia i zaczęliśmy machać w ciemność kartką z napisem „Sofia”. Spać nie mieliśmy iść gdzie, więc lepiej było machać, niż nie machać. Doprawdy, taka filozofia najbardziej mi odpowiada. Jest nieskomplikowana, a też prowadzi do czegoś więcej niż sama refleksja. Machaliśmy więc. Jak nietrudno się domyślić, mało kto chciał się zatrzymać. Wreszcie stanęło auto.

– Jadę do Bukaresztu, zabrać was?

Spojrzeliśmy po sobie. Plan był inny: jechać przez Bułgarię i Serbię. Grzecznie więc podziękowaliśmy. Auto odjechało.

Godzinę później staliśmy w tym samym miejscu. Dalej z nadzieją i uporem maniaka machaliśmy do wszystkiego, co miało cztery koła. Zatrzymało się auto.

– W czym mogę wam pomóc? – zapytał, jak się potem okazało, Turek.
– Chcemy dotrzeć do Polski.
– Jak?
– Obojętne.
– Jadę do Bukaresztu, zabrać was?

Nad ranem znaleźliśmy się w stolicy Rumunii.

Bukareszt jest brzydki. Ma wprawdzie swój łuk triumfalny, ma parlament będący jednym z największych budynków świata, ma wielkie, dostojne kamienice, ma parki. Ale jest brzydki. Jest paskudny. Jest niebezpieczny. Można zostać pogryzionym przez bezpańskie psy (i nader często przypadki pogryzień się zdarzają), można zostać ukłutym zakażoną igłą przez narkomana, można potknąć się o bezdomnego, a ci rozsiani są dosłownie wszędzie. Na dodatek nie da się iść i dojść – po prostu – do kawiarni czy do restauracji. Albo może i można, ale trzeba wiedzieć, gdzie iść. Bo jak się nie zna miasta, dotrze się tylko do KFC, Mc Donalds’a bądź też Tele Pizzy albo innej, już nie pamiętam jakiej, pizzy. 

I nie dziwię się, że tylko mnie spośród naszej trójki to miasto urzekło. Bo, na logikę biorąc, Bukareszt w tej wersji, którą my poznaliśmy, nie ma chyba jak urzekać. Po pięciu tygodniach z tavukowym (kurczakowym) kebabemi i po godzinie lub dwóch szukania miejsca do spoczęcia, musieliśmy się zadowolić kanapkami z panierowanym kurczakiem w KFC bądź też kurczakburgerem w Mcu. Byliśmy niewyspani, nie umyci, a wizja długiej drogi majaczyła nam przed oczami. Mimo że nieumyciem wpisywaliśmy się w lokalny koloryt (brakowało nam tylko worków z klejem, które wdychały z zapamiętaniem ludzkie cienie z dworca), niekoniecznie byliśmy tym faktem usatysfakcjonowani. Do tego mieliśmy u boku wściekłego psa – przyplątał się do nas w parku, tylko do nas się łasił i tylko za nami chodził, a na wszystkich innych się rzucał (udało nam się go zgubić po wyjściu z parku). Całkiem obiektywnie rzecz biorąc – nie udał się ten Bukareszt, oj nie udał.

Pytanie więc, co mnie urzekło. Brud i smród europejskiej stolicy? A może raczej jej prawdziwość? Brzydka, smutna, przerażająca, poruszająca. U nas narkomanów usuwa się z pola widzenia (i dobrze; choć z drugiej strony – czy znaczy to, że ich ubywa? Nie wiem, ale jeśli ktoś zna statystyki, chętnie je poznam). U nas problemy ludzi przykrywa się mamą Madzi na koniu i Tfu! Polewem. Tam pewnie też tak jest. Ale mimo wszystko Bukareszt o nich przypomina znacznie wyraźniej. I nawet pałacowi Ceauşescu nie udaje się ich przyćmić.

I mówcie, że bezdomni w Bukareszcie dlatego zakrywają swoje twarze przed światem, że słońce im w nie świeci albo że hałas dookoła jest za duży. Ja będę, idealistycznie, doszukiwała się w tym akcie odpowiedzi na pytania o Człowieka.