sobota, 22 września 2012

LWÓW. PRAKTYCZNE PORADY DLA JADĄCYCH DO LWOWA

Piękne zabytki, wspaniała atmosfera. We Lwowie ich nie zabraknie. Żeby cieszyć się tym miastem w pełni, warto pamiętać o kilku rzeczach. Bo jak organizować podróż, to od A do Z!


Jak dojechać do Lwowa?
Gdzie spać?
Jak się porozumieć?
Na kogo uważać?
Jakie są ceny?

O tym przeczytacie w moim MINI-PRZEWODNIKU PO LWOWIE. ZAPRASZAM!

środa, 19 września 2012

DO LIZBONY I W LIZBONIE - PRAKTYCZNY PORADNIK

Lizbona nie tylko leży na końcu Europy. Do Lizbony przede wszystkim trudno się dostać, a przynajmniej – zrobić to za niewielkie pieniądze. Dlatego jest to wciąż miejsce, do którego turyści z Polski nie przybywają masowo. Mimo wszystko jednak jest ich coraz więcej. Warto więc w tym miejscu wspomnieć o kilku rzeczach, które mogą ułatwić podróż do portugalskiej stolicy i odnalezienie się w niej samej...

O tym:
- jak tanio dotrzeć do Lizbony,
- jak się odnaleźć i ile czasu spędzić w Lizbonie,
- gdzie spać,
- jak wygląda komunikacja miejska,
- jak się porozumieć



poniedziałek, 17 września 2012

AUTOSTOP W TURCJI. JACY SĄ TURCY?

Jechaliśmy we trókę. Trzy osoby na stopa to zawsze większy problem niż dwie albo jedna, dlatego zanim wyruszyliśmy w drogę, zadaliśmy kilka pytań Internetowi. Chcieliśmy wiedzieć, czy łudzić się, że ktoś nas zabierze, czy pozbyć się nadziei jeszcze przed wyjazdem. Dowiedzieliśmy się, co następuje: "W Turcji łapanie stopa to przyjemność, zwłaszcza że on często łapie się sam. I nie ma znaczenia, w ile osób się jedzie." Jak się potem okazało - była to najprawdziwsza prawda.

Ledwośmy ruszyli z Istambułu na wschód, od razu przejechaliśmy 400 km. Auta zatrzymywały się niemal od razu. A jako że do dobrego człowiek się szybko przyzwyczaja, kwadrans czekania trwał dla nas niedługo potem niczym wieczność. Potwierdzam więc z całą odpowiedzialnością: Turcja to raj dla autostopowiczów.

Dlaczego to, co gdzie indziej jest bardzo trudne, akurat w Turcji nie przysparza najmniejszych problemów? Powody, jak mi się wydaje, są przede wszystkim dwa. Po pierwsze, to zasługa samych ludzi, ich mentalności (o tym szerzej za chwilę). Po drugie, brak członkowstwa w Unii Europejskiej daje wolność. Przepisy drogowe, nawet jeśli obowiązują, nie są przesadnie respektowane. Dlatego obrazek 7-10 osób w samochodzie osobowym szybko przestał nas dziwić. Co więcej, tirowcy też nie mają ograniczeń - mogą przewozić tyle osób, ile się zmieści do auta. Kiedy więc osobówki zawodziły, wiedzieliśmy, że zawsze możemy liczyć na tira.

Ile aut zatrzymaliśmy? Szybko pogubiliśmy się w rachubie. Kilkadziesiąt na pewno. I poza dwoma spryciarzami (w okolicach jeziora Van i Araratu), którzy myśląc, że zarobią na turystach, żądali od nas horrendalnych kwot za przejazd (stanowcze "nie" wystarczyło, żeby zrozumieli, że nie dostaną od nas ani grosza), nie mieliśmy ani pół problemu. W Turcji jest zawsze "problem yok", pamiętajcie.

Tak jak my nie mieliśmy kłopotów z kierowcami, tak oni z nami ich raczej też nie mieli. Raczej na pewno (ach, uwielbiam wyrażanie pewności w ten sposób). Byli za to niesamowicie serdeczni, pomocni i gościnni. Herbatki, obiadki, pomoc w znalezieniu noclegu, goszczenie w domu, podarunki (czekoladki, filmy tureckie)... Tyle dobroci i bezinteresowności, ile nas spotkało w ciągu tych pięciu tygodni, wzmocniło jeszcze bardziej wiarę w ludzi.

O niektórych autostopowych kierowcach-przyjaciołach opowiem przy najbliższej okazji. Teraz napiszę Wam, jacy są Turcy.

TACY SĄ TURCY

Jeden pan, z którym jechaliśmy tirem i który rozmawiał z nami po niemiecku, wyraził się dobitnie: "Geld ist Scheiße". I takie zdanie podzielało wielu pomagających nam ludzi. W Turcji wciąż najważniejsze miejsce zajmują relacje rodzinne, przyjacielskie. Pogoń za pieniądzem i konieczność ciężkiej pracy, żeby jakkolwiek związać koniec z końcem, nie zabiły jeszcze ducha "wspólnoty". Ludzie spędzają czas razem w dużych grupach. Zawsze znajdują wolną chwilę na to, żeby przystanąć i zamienić z kimś kilka słów. Nawet jeśli są zapracowani, nie odmówią wypicia wspólnej herbaty, pomogą. Są przy tym bezinteresowni. I, przy okazji, dumni ze swojego kraju. Nam chcieli pokazać jak najwięcej, zaprezentować siebie i kraj z najlepszej możliwej strony

Oczywiście, trzeba oddzielić relacje Turków między sobą od tej między nimi a turystami. Jeśli niektórzy, zwłaszcza na południu, żyją z handlu, będą handlowali. Jeśli zobaczą turystę, będą chcieli na nim zarobić. Mimo to daleko im do bezwzględności, to raz. Dwa, kiedy widzą, że na niektórych nie zarobią (czyli na przykład na takich jak my), nie odwracają się na pięcie i nie odchodzą. Pomagają, bo jesteśmy takimi samymi ludźmi jak oni. Poza tym tak jak nas interesuje ich kraj, tak ich Polska, nasza kultura, a sama idea podróży przez całą Turcję zyskuje ich aprobatę. Zainteresowanie jest więc obustronne. 

W Turcji niezmiennie ważna jest religia. Mimo że od czasów reform Atatürka jest to kraj świecki, islam odgrywa tam kluczową rolę w zachowaniu ludzi. Jak to wyglądało z naszej perspektywy? Turcy wykazywali się ogromną tolerancją i szacunkiem wobec nas. To nic, że jesteśmy innego wyznania. Fakt, że jesteśmy ludźmi (znów to się powtarza, ale i oni powtarzali podobne słowa często), był dla nich najważniejszy. Nie narzucali się przy tym - jeśli chcieliśmy coś zrobić po naszemu, ich celem było pomóc nam zorganizować wszystko tak, abyśmy byli zadowoleni. Nie mówili: "Nie róbcie tak, bo to głupie i bezsensowne; zróbcie lepiej inaczej - tak i tak. A dlaczego macie tak zrobić? Bo my wiemy lepiej". Wypowiadali się natomiast w ten sposób: "Może zrobilibyście tak? Nie chcecie? A jak chcecie? Aha, dobrze, to spróbujemy tak zrobić."

Na koniec refleksja. Wszyscy moi drodzy Rodacy, którzy twierdzą, że Turcja jest krajem dzikim i niecywilizowanym, powinni do Turcji pojechać. Nie do kurortu, proszę. Pewnie nie zawstydziliby się widząc, że nie mają racji (cóż, ci, którzy wyrażają opinie bazujące na stereotypach, raczej nie są skłonni do kajania się), ale zobaczyliby. Po prostu by zobaczyli. Co? Ano to, jak można żyć po ludzku, łącząc wynalazki nowoczesności ze starymi wartościami. Takimi, które wynoszą na pierwsze miejsce szacunek i miłość do drugiego człowieka.

Nie znamy pana, ale chciał z nami zdjęcie
W jednym z pierwszych tirów
Pogaduszki na campingu
Wspólne kawy...
...śniadania...
...kukurydze...
...i herbatki!

poniedziałek, 10 września 2012

AFRODYZJA. ŻANDARMERIA ŁAPIE NAM STOPA

Afrodyzja nas chyba nie chce – stwierdziłam ze smutkiem.

Staliśmy na drodze, wtapialiśmy się w rozgrzany asfalt i bez powodzenia próbowaliśmy wyjechać z Fethiye. Autostop działał znakomicie jak Turcja długa i szeroka. Z jednym wyjątkiem – właśnie tu, tylko tu – na środkowym-południu – mieliśmy trudności ze złapaniem czegokolwiek. Przeszliśmy już kilka kilometrów, wypiliśmy herbatkę (i kawkę) u pana sklepikarza, który prowadził swój biznes w oddaleniu od centrum, wyszliśmy poza miasto – a stopa jak nie było, tak nie było.

Raz do Afrodyzji nie zdążyliśmy dojechać, drugi raz – już musieliśmy. To znaczy, nie musieliśmy, ale ja się uparłam. Szkoda ot tak zrezygnować z ostatniego punktu programu, określanego zresztą wszędzie mianem piękniejszego nawet od Efezu. A przecież powód "bo nas auto nie zabrało" nie jest wystarczający.

Ostatecznie udało nam się dotrzeć do miasta Tavas. Trochę (w akcie zniecierpliwienia) busem, trochę stopem. Została nam jedna prosta czterdziestokilometrowa droga. I już. Afrodyzja. Jak się jednak nieraz okazuje, to co wydaje się blisko, jest tak naprawdę hen daleko (to tak jak z jeziorem Van – nigdy nie wierzcie w to, że do jego brzegu dotrzecie w dziesięć minut!). Szczególnie kiedy asfalt na noc zostaje schowany, autobusy z miejscowości, w której się znalazło, jeżdżą w każdym kierunku, tylko nie w tym, co trzeba, a na miejsce dociera się drogą taką jak ta:


Wiary, zwłaszcza w Turcji, tracić jednak absolutnie się nie powinno. Trzeba pamiętać, że to kraj, w którym ludzie ludziom pomagają bezinteresownie, zwłaszcza kiedy tymi drugimi ludźmi są trzy sieroty z plecakami (które zresztą po 4 tygodniach już całkiem nieźle komunikują się w języku tureckim). Dla Turków zawsze jest "problem yok". Czyli właściwie problemu nie ma.

I tak oto na horyzoncie drogi bez asfaltu zamajaczył Pan Tir. I zbliżał się powoli, i kusił trzema miejscami siedzącymi. A my z nadzieją w głosach wołaliśmy:
Panie Tirze, Panie Tirze, niech Pan nas zabierze!

I Pan Tir nas zabrał.

Żeby nie było zbyt pięknie, pojechaliśmy do miejscowości znajdującej się ok. 20 km przed Afrodyzją. Noc nadchodziła, mieliśmy więc do wyboru: albo rozbijać namiot, albo z ostatnimi promieniami słońca próbować łapać cokolwiek dalej. Kierowca tira zdecydował za nas:
 

Teraz jadę po ładunek, potem wrócę na tę drogę. Możecie jechać ze mną, wrócimy, pójdziemy spać i rano pojedziemy przez Afrodyzję.

Było to jakieś wyjście, zabraliśmy się więc z Panem Tirem po ładunek. Kiedy wróciliśmy na miejsce, tirowiec zmienił zdanie. Nie do końca zrozumieliśmy, jaki nowy pomysł zaświtał mu w głowie, ale też nie bardzo dało się dyskutować. Turek działał błyskawicznie.

Kiedy obok nas śmignął był wóz żandarmerii wysłany na patrol, nasz przyjaciel nie zastanawiał się ani chwili. Dodał gazu i ruszył za mundurowymi w te pędy. Nami tylko szarpnęło przy starcie dużej czerwonej rakiety zwanej Mercedesem.

Po kilku minutach pościgu żandarmi poczuli oddech tira na swoich plecach. Zatrzymali się. 
 

What is your problem? zapytali uprzejmie.

Równie uprzejmie (i zgodnie z prawdą) odrzekliśmy, że tak właściwie to nie mamy żadnego problemu, ale skoro już pytają, to niech wiedzą, że chcemy się dostać do Afrodyzji.
 

Ale do Afrodyzji to nie tędy – powiedział pan mundurowy, który nota bene codziennie obok niej przejeżdża, patrolując wsie. 
Jakże nie tu, mapa pokazuje, prosta droga, a do tego znak w Tavas był na Afrodyzję – pokazaliśmy niedowiarkowi naszą sponiewieraną mapę Turcji. 
O. Rzeczywiście – zdziwił się. To czemu nie weźmiecie taksówki? – jego błyskotliwości nie było końca. 
Bo nie mamy pieniędzy i dlatego łapaliśmy tira na stopa. Ale tir dalej dziś nie jedzie.

...Tutaj nastąpiła chwila zastanowienia, konsultacji oraz przerwa na telefon do komendanta...

Pan-Żandarm-Świetnie-Znający-Swój-Teren uspokoił nas:
Nie martwcie się, załatwimy wam coś.

Jak żandarmi obiecali, tak słowa dotrzymali. O godzinie 23.00 panowie stanęli na drodze i kolejno zatrzymywać poczęli przejeżdżające samochody. Na rezultat nie musieliśmy czekać długo. Bogu ducha winny mężczyzna jechał sobie gdzieś w świat, gdy nagle reflektorem dostał w twarz. Musiał się zatrzymać i musiał spełnić rozkaz. Ten brzmiał:
 
Proszę dowieźć tych troje Polaków pod samą bramę muzeum i załatwić im bezpieczny nocleg.

Czyli jednak Afrodyzja nas chciała. A nocleg mieliśmy najbezpieczniejszy z możliwych – pod tamtejszą jednostką żandarmerii.


KILKA SŁÓW O AFRODYZJI

(Imponujące) ruiny helleńskiego miasta znajdują się tutaj, w miejscowości Geyre (źródło: http://goeurope.about.com/od/turkeytravelplanner/l/bl-western-turkey-map.htm):


Wstęp kosztuje 10 lir (oczywiście nie ma zniżek ani dla studentów, ani na Euro 26 czy ISIC); takie są przewidziane jedynie dla posiadaczy muzealnej karty). Na zwiedzanie przeznaczyć trzeba 2-3 godziny. Jeśli przyjdzie się odpowiednio wcześnie (czyt. o 8.30, kiedy brama zostaje otwarta), wspaniałości Afrodyzji podziwiać można samotnie, bez tłumów turystów napierających z każdej strony. Pamiętać przy tym należy, żeby do Geyre nie jechać w poniedziałek – wtedy pocałuje się klamkę (zwyczajowo muzeum jest wówczas zamknięte).

Co spodoba się najbardziej? Moim "numerem 1" jest zdecydowanie stadion. Świetnie zachowany, duży. Siedząc na widowni, można sobie wyobrażać te wszystkie zawody, które były na nim organizowane wieki temu.

Do zobaczenia jest wiele – amfiteatr, ruiny świątyni Afrodyty, grobowce, rzeźby, kamienne płyty, bramy miejskie, agora itd., itp., czyli to wszystko, czego w starogreckim mieście spodziewać się można.

To miejsce przecudne, dlatego absolutnie warto je odwiedzić!

Brama wejściowa do świątyni Afrodyty
Twarze
Stadion
Michał okrążył cały stadion
Filozof
Amfiteatr

sobota, 8 września 2012

WAKACJE 2012 - KILKA ZDJĘĆ

2 tygodnie na Ukrainie, 5 tygodni w Turcji - oto bilans tegorocznych wakacji. Miała być stała praca i stabilizacja - wyszło jak zwykle. Dzięki ostatniemu wyjazdowi jednak półtora z czterech postanowień noworocznych zrealizowałam: w 100%: wyjazd do Turcji oraz w 50% (cóż, typowo kobiece) dieta. Choć, gdyby brać pod uwagę to, że planowałam wstępnie 3 tygodnie w Turcji, to dzięki 5 tygodniom razem 200% wychodzi jak nic. Nawet z hakiem.

Turecką trasę zrealizowaliśmy zgodnie z planem; aż dziw bierze, że aż tak precyzyjnie udało się zaplanować to, co nie do końca przecież przewidywalne. Zwłaszcza, że naszym podstawowym środkiem transportu był autostop. Szlak wytyczony przez naszych kierowców - i nas - wyglądał w przybliżeniu tak: 


Odwiedziliśmy: Istambuł, Safranbolu, Kastamonu, Tosyę, Amasyę, Samsun, Tirebolu, Trabzon, Elaziğ, Diarbakır, Doğubeyazıt, Van, Gevaş, Tatvan, Kayseri, Kapadocję, Konyę, Pamukkale, Fethiye, Afrodyzję...

Z Canakkale przepłynęliśmy przez cieśninę Dardanele na europejską stronę Turcji (tutaj tego nie zaznaczyłam, bo Google Maps planuje z rozmachem, więc Atlantyk pozwala przepłynąć kajakiem, ale trasy przez cieśninę już nie znajduje), potem pojechaliśmy do Edirne i stamtąd już do granicy z Bułgarią.

Na Ukrainie zaś zamiast wojażować, nauczałam. Konkretnie: j. polskiego w Chmielnickim. Przy okazji jednak udało mi się zwiedzić Kamieniec Podolski, Chocim, Letyczów i Międzybóż. 

Na dobry początek kilka zdjęć z podróży tureckiej. W kolejnych "odcinkach" opowiem o autostopie, cudownych ludziach, mieszance kultur, jedzeniu i wszystkim tym, co albo praktyczne, albo ciekawe, albo zabawne (albo jedno, drugie i trzecie). 

Zanim Turcja - Bułgaria (Burgas)
Istambuł, Błękitny Meczet
Safranbolu
Zielony Samsun
Między Tirebolu a Trabzonem
Ahtamara, Jezioro Van
Wschód słońca, Kapadocja
Derwisze tańczą, Konya
Z górki na... do Pamukkale
Tańczący autostop