niedziela, 9 czerwca 2013

DAWID GAREDŻA - GRUZJA CZY AZERBEJDŻAN?

Gdybyśmy przypadkiem w Tbilisi nie spotkali trojga Polaków i gdyby ci Polacy nie zaproponowali nam wspólnego wyjazdu do Dawida Garedży taksówką, pewnie próbowalibyśmy tam dotrzeć na stopa. Czy byśmy dotarli, trudno ocenić. Kiedyś na pewno tak – pytanie, kiedy i za ile. Skorzystaliśmy więc z propozycji i powieźliśmy się do granicy z Azerbejdżanem taksówką.

Od razu należy się sprostowanie. Nie wygraliśmy miliona na żadnej loterii, nawet nie zaczęliśmy grać. Po prostu taksówki w Gruzji leżą w zasięgu (nawet) naszego portfela, kiedy wynajmuje się je większą grupą. A że do auta mieści się całkiem sporo osób, raz za cały wyjazd można było poszaleć.

Będąc już przy ograniczeniach ilościowych w samochodach, warto wspomnieć o ciekawym zjawisku. Gruzini bardzo dbają o to, żeby z przodu w aucie osobowym siedziały tylko dwie osoby – bo na to zwraca uwagę policja. Z tyłu natomiast zaczyna się anarchia. Hulaj dusza, piekła nie ma! Ile się zmieści, tyle pojedzie. Doświadczyliśmy bezpośrednio jazdy w szóstkę na tylnym siedzeniu. Ale nie do Dawida Garedży. Tam się prawie swobodnie mieściliśmy.

Największą atrakcją monastyrów wykutych w skałach i ozdobionych wielobarwnymi freskami jest samo miejsce, w którym się one znalazły. Po pierwsze, żeby je zobaczyć, trzeba się wdrapać pod górę. Po drugie, trzeba iść grzbietem tej góry kilka kilometrów, bo na takiej długości rozciągają się skalne kościoły. Po trzecie, jedną nogą idzie się po ziemi gruzińskiej, drugą – po azerskiej. Ba, czasem nawet obiema stąpamy po Azerbejdżanie. I możemy to robić bez wizy!

Jak podają źródła, klasztory pochodzą z VI wieku. Założyli je mnisi pochodzenia syryjskiego, aby na wysokości i z dala od świata oddawać się kontemplacjom. Rzeczywiście, Dawid Garedża znajduje się z dala od świata. Jedzie się do niego, jedzie, a wszędzie dookoła nic. Czasem jakaś wieś mignie przed oczami, innym razem stado owiec albo kóz będzie pędzone przez psa pasterskiego. Poza tym gdzie nie spojrzeć, tam pustka, góry i jeszcze raz pustka. Kiedy więc już się tam pojedzie, warto pamiętać o jednym. Powtarzam, kompleks klasztorów skalnych znajduje się u góry. Kamienne budynki, które zwiedza się na dole (te poniżej), to tylko przedsmak tego najciekawszego. 


Ścieżka wiodąca prosto na grzbiet znajduje się po prawej stronie sklepu z pamiątkami. Na pewnej wysokości spotykamy się z metalowymi palikami – to linia graniczna, która wiedzie w dość oryginalny sposób: 

Każdą nogą w innym kraju!
Potem ogrodzenie staje się jeszcze bardziej ubogie, dzięki czemu ścieżka może się wyzwolić i wieść slalomem między dwoma krajami. Turysta, czy chce, czy nie chce, musi meandrować (czy człowiek może meandrować?), zahaczając to o Gruzję, to o Azerbejdżan. 

Co ciekawe, krajobrazowo obie strony są zupełnie inne. Góra, na której znajdują się klasztory, staje w poprzek dwóch światów. Z jednej strony oczom naszym ukazuje się obraz terenu niepokornego, który wypiętrza się, by z drugiej strony niemal całkowicie się wypłaszczyć. Patrzymy więc na Azerbejdżan i co widzimy? Wielki placek z ogromnym jeziorem na horyzoncie. 


Poza krajobrazami mamy jeszcze same monastyry:

  
Cała wędrówka trwa około dwóch godzin. Jeśli się więc chce i ma możliwość, po odwiedzeniu Garedży można jechać dalej. Kachetia, region, w którym znajdują się klasztory, ma wiele do zaoferowania (jak już wyjedzie się z wspominanej wcześniej pustki bardziej na północ). Ale o tym innym razem. 

wtorek, 28 maja 2013

AUTOSTOP W GRUZJI

Byłam tak zaaferowana faktem, że kawa kosztuje 1 lari (1,90 zł), że z wrażenia zapomniałam o najważniejszym. W Gruzji jeśli nie powiesz, że chcesz kawę bez cukru, dostaniesz z cukrem. Gdyby jeszcze z jedną jego łyżeczką – maleńką, niewinną, to nie byłoby problemu. Ale gdzie tam. Dostajesz zawiesisty płyn bez czegokolwiek, czym dałoby się go rozmieszać. I potem musisz pić tę gęstą, lepką ciecz o przewrotnej nazwie „turkish coffee”. Jeśli taką lubisz, to dobrze. Jeśli nie, zyskasz na jej wypiciu wyłącznie nagły przypływ dzikiej energii.

Ostatnie miesiące to nieustanne pakowanie, rozpakowywanie i pranie, a między nimi praca. Rozpoczynam kilka ciekawych projektów związanych z moim wykształceniem, a konkretnie z uczeniem obcokrajowców języka polskiego. Poza tym zapisałam się na kurs przewodnika beskidzkiego. Rezultat? Jak wyżej. Pakowanie, rozpakowywanie, pranie… I do tego dużo gór. I tym podobnych.

Michał obudził się dnia pewnego, kiedy ja już stukałam od dawna w klawiaturę. Było to zaraz po naszym powrocie z Portugalii. Mieliśmy wtedy mocne postanowienie poprawy. Po głowie chodziła nam myśl o ustatkowaniu (się) oraz o wszystkich innych poważnych rzeczach, których wymieniać nie trzeba, bo każdy zna je doskonale. Ale los chciał, żeby – zupełnym przypadkiem – otwarty portal społecznościowy zakomunikował, iż oto do Gruzji są bilety. Bezpośrednio z Polski. I to tanie. Zrobiliśmy więc tak, jak zwykle robię ja: najpierw wylaliśmy mleko, a potem już nie warto było nad nim płakać, bo i tak nic by to nie zmieniło. Kupiliśmy bilety na dwa tygodnie. Loty z Warszawy do Kutaisi – i z powrotem.

Maju, o maju! Zawsześ stał pod znakiem sesji albo pracy, ale w tym roku spłataliśmy ci figla. Albo ty nam, zależy, z której strony patrzeć. Mieszcząc się w okresie między przejściem fragmentu Szlaku Orlich Gniazd a wyjazdem w góry (pojutrze), spakowaliśmy się i polecieliśmy.

Gruzja okazała się tym, czym o niej się mówi: krajem przyjaznym, bezpiecznym i takim, w którym wszyscy – mimo piszczącej biedy – uśmiechają się i dzielą tym, co mają. Pieniądze szczęścia nie dają, banalnie rzec by się chciało. Tak, tak, nie ma się co czarować – wszyscy wiemy, że mimo wszystko lepiej mieć ich więcej niż mniej. To jednak nie zmienia faktu, że są wartości w życiu ważniejsze. I o tym uczą na co dzień Gruzini.

Jak jechaliśmy? Skoncentrowaliśmy się bardziej na wschodzie kraju niż na zachodzie. Poniższa mapka pokazuje mniej więcej, gdzie byliśmy:


Kutaisi – Achalciche – Tbilisi – David Gareji (z wypadem do Azerbejdżanu) – Signagi (+ zwiedzanie Kachetii) – Ananuri – Gruzińska Droga Wojenna – Kazbegi – Mccheta – Gori – Upliciche – Kutaisi. Pomniejszych miejscowości nie wliczam. Prawie zawsze na stopa.

Spaliśmy różnie: najwięcej w namiocie, ale też: w pensjonacie za darmo, w hostelu po negocjacjach cenowych, w pensjonacie z widokiem na górę Kazbek jak również w barze 24/24 na stole i na lotniskach. Polecam lotnisko w Kutaisi: skórzane kanapy, free wifi, wrzątek za darmo – Beauvais powinno się od niego uczyć gościnności.

Za jakiś czas wrócimy tam, a celem będzie nie tylko zachód, ale również Abchazja i Armenia! A na razie kilka zdjęć:

Kutaisi
Kutaisi, obok Gelati
Motsameta
Motsameta
w drodze
obiad w naturze
Achalkalaki
cudne rogi!
cerkiew
cerkiew - Mccheta
Mccheta
w tle Sameba, Kazbegi
pod Samebą - w tle Kazbek za chmurami
do Rosji stąd można już na piechotę
PS
W następnych odcinkach napiszę o najwspanialszych miejscach, smacznej kuchni, przecudnym języku, a i wrócę też do poprzednich wyjazdów.

środa, 27 marca 2013

TURYSTYCZNE SZLAKI

Zapraszam do nowego projektu, zatytułowanego Turystyczne Szlaki. Na blogu tym publikować będę informacje na temat różnorodnych tras, przede wszystkim tych, które mają swój przebieg w Polsce. 

Będzie sporo gór, bo ostatnio więcej chodzę, ale nie tylko. Dziś zapraszam na krótki wstęp na temat Drogi św. Jakuba. Cel: Santiago de Compostela: CZYTAJ TUTAJ.

Santiago de Compostela, sierpień 2009

niedziela, 24 lutego 2013

UKŁAD ROZKWITANIA PARYŻ - BEAUVAIS

UKŁAD ROZKWITANIA PARYŻ – BEAUVAIS

Paryż. Beauvais. Lotnisko. Czekanie.
Zamknięte na noc. Mróz. Para z ust.
Rano. Przesiadka. Nie-telefonowanie.

Beauvais od Paryża 80 km. Lotnisko kolejnych 5.
Gdy zamkną na noc, należy czekać. Przesiadka rano, bezwzględny mróz.
Nie telefonujesz, a czekasz w budce. Zadzwoni tylko marznący Arab.

Na hotel nie stać, Paryż daleko, w Beauvais do zobaczenia tylko katedra.
Lotnisko zamknięte na cztery spusty, a wokół lotniska nic nic nic nic.
Automat do kawy na kłódkę zamknięty, ławek przed wejściem brak.
Świetlisty poranek jest za daleko, na razie tylko srebrna szadź lśni.
Budka ideał nie jest ideałem – wieje jak diabli przez szpary jej drzwi.
Jak ma się rozgrzać marznący Arab, który nie zmieścił się już do budki?
    (Dzwoni na numer podany na aparacie telefonicznym.)


Tadeusz Peiper w grobie się przewraca. Przepraszam, papieżu awangardy!
Cóż jednak począć, kiedy lotnisko w Beauvais nastraja poetycko. Jedyne, co można przed nim zrobić, czekając 7,5 godziny na ponowne otwarcie wrót, to wpaść w szał twórczy. Albo zamarznąć.

Francuzów wchłania ciemność wraz z zapadnięciem zmroku. Zamykają wszystko, co tylko się da, choć przyznam, że automat do kawy – jedyna nadzieja na coś ciepłego w zimową noc – potraktowany kłódką to lekka przesada.

Przylatywaliśmy z Porto, na drugi dzień rano mieliśmy lot do Warszawy. Przekonani, że „przecież da się spać na lotnisku”, nie sprawdziliśmy innych możliwości noclegu w Beauvais. Gdybyśmy jednak szukali miejsca do przetrwania nocy wcześniej, też by nam to niewiele pomogło. Pamiętaj, towarzyszu – jeśli jedziesz do Beauvais zwanego Paryżem i planujesz spędzić w nim noc, czekając na poranny lot, przygotuj sobie 36 euro. Tyle bowiem kosztuje nocleg w najtańszym hotelu w mieście. Za tę samą cenę możesz też ewentualnie jechać do Paryża i z powrotem i spędzić kilka godzin, wędrując pomiędzy wieżą Eiffla, Luwrem a Łukiem Triumfalnym. Tylko dowiedz się jeszcze, czy autobus spod lotniska dojeżdża do centrum stolicy Francji, czy nie. Bo jeśli na przedmieścia, wtedy możesz nie zdążyć. Kolejnym rozwiązaniem jest przejazd do centrum Beauvais (4 euro) lub też pójście tam na piechotę (ulicą wzdłuż świateł, po 5 kilometrach będziesz na miejscu). Będziesz jednak błądził po pustych ulicach, na których jest tak samo zimno jak przed lotniskiem. Tyle tylko, że możesz zobaczyć katedrę, którą w Modlitwie Pana Cogito – podróżnika opisywał Zbigniew Herbert (– Iovis omnia plena – wybacz – że myślałem tylko o sobie / gdy życie innych okrutnie nieodwracalne krążyło wokół mnie / jak wielki astrologiczny zegar u świętego Piotra w Beauvais).

Jeżeli zaś chcesz, tak jak my, czekać przed lotniskiem – weź ciepły koc. Albo pofruń latem.

Budka telefoniczna była dobrym schronieniem na godzinę

piątek, 8 lutego 2013

sobota, 26 stycznia 2013

O ZDANIU WIELOKROTNIE ZŁOŻONYM W KONTEŚCIE MYŚLENIA

1.
Nie bardzo wiem, co się dzieje w świecie. Telewizji brak. Dostępu do sieci też przez jakiś czas nie było (tak, w XXI wieku w Europie Środkowej w całkiem dużym mieście jest to również możliwe). Już jest, więc mogę do woli przeglądać serwisy internetowe, jednak informacje o tym, że „Rosati przyćmiła amerykańskie celebrytki w Los Angeles” czy o dziewczynie Radzimira Dębskiego, która robi coś (nie wiem, co), kiedy on udziela wywiadów, zniechęcają mnie skutecznie do przedzierania się przez stosy literek zwanych „wieściami z kraju i ze świata”.

2.
Stoję na rozdrożu. Czy to już taka natura goniwiatrów, wiecznie zatrzymujących się na czterodrożach (leksyka zaczerpnięta z wieków przeszłych), czy specyfika czasów dzisiejszych, czy może rzecz uniwersalna – nie teraz mi dociekać. Teraz widzę tylko to, że stoję na tym rozdrożu i wiem, że nieważne, w którą stronę pójdę, bo rozdarcia i tak szybko nie zaszyję. Zresztą, trzeba być dobrym w krawieckim fachu, żeby to, co się roztargało zszyć bez śladu. Na marginesie, zupełnie nie w temacie (kto chce, może pominąć ten fragment) muszę dodać, że niektórzy widzą w zdaniu ‘Jestem/Jesteśmy na rozdrożu’ metaforę pojęciową MIŁOŚĆ TO PODRÓŻ. Myślę o Lakoffie i Johnsonie, którzy w starym już jak świat dziele wyodrębnili ją m.in. na podstawie powyższego zdania, jak również innych, typu: ‘Spójrz, jak daleko zaszliśmy’ czy ‘Nie możemy teraz zawrócić’. Będę wdzięczna, jeśli ktoś przekonująco uargumentuje, że – w istocie – zdań takich używa się, gdy rzecz (rozmowa) tyczy s miłości.

3.
Nie wiem zatem, co się dzieje w świecie. I czuję, że jestem fałszywa. Nazywam siebie humanistką, a zamykam horyzonty, zamiast je otwierać. Wolę patrzeć na jednostki, te obok mnie, świdrować je oczami, starając się przy okazji być empatyczną. Wieje ode mnie egzystencjalizmem. Ból istnienia już czuję, a pewnie niedługo zacznę twierdzić, że język jest wytworem indywidualnym, nie społecznym. Chodzi mi oczywiście o pseudoegzystencjalizm – ci Wielcy na pewno wiedzieli, co się dzieje w świecie.

4.
To jeszcze nie koniec. Irytuje mnie powódź literek. Napływają one z każdej strony i przyduszają tak, że oddech – nawet jeden, maleńki – złapać trudno. Gorzej; bolą błędy ortograficzne, boli nieporadny styl i wielkie samouwielbienie, które rośnie wprost proporcjonalnie do ilości potknięć logiczno-merytoryczno-językowych. I znów to samo. Ociekam hipokryzją. Sama piszę i sama zaśmiecam tę publiczną internetową przestrzeń. Więcej, czasem czytam, jak pisali bądź piszą przedstawiciele inteligencji z tych czasów, kiedy na studia nie szli jeszcze wszyscy. I jest mi wstyd. I wiem, że nigdy nie będę takim żonglerem a jednocześnie inżynierem słowa jak oni. Zewsząd słyszę głosy, że dobry komunikat to krótki komunikat. Że najlepiej pisać zdaniami pojedynczymi, a całą myśl zawrzeć w lidzie. Że więcej i tak dzisiejsza młódź nie przeczyta. Nie przeczyta – jestem żywym tego przykładem. Dlatego nie chcę krytykować ani świata, który idzie na przód i rozwija się, bo musi się rozwijać, bo „tak to już jest”, ani siebie, choć i tak zawsze to robię.

5.
Sądzę po prostu, że gdyby konstruowanie zdań wielokrotnie złożonych nie odeszło do lamusa, lepiej by się nam wszystkim myślało. Wkładałoby się wtedy więcej wysiłku w „produkcję” komunikatu, trzeba by mieć więcej samodyscypliny, więcej wreszcie uwagi poświęcałoby się takiej wypowiedzi, a szare komórki mogłyby trenować na olimpijskim poziomie. W zdaniach wielokrotnie złożonych widzę nadzieję.


post scriptum
Zainteresowanym i tym, którzy nie boją się czytać po portugalsku, polecam ciekawe opinie na temat tego, po co myśleć, sformułowane m.in. przez Boaventurę de Sousę Santosa: Por que pensar?