piątek, 30 listopada 2012

METAFORY W NASZYM ŻYCIU: JĘZYK TO DŻUNGLA

Jeszcze dwa lata temu Ukraina wydawała mi się lądem bardzo odległym. To nic, że z nią graniczymy, to nic, że przecież przez lata całe część Ukrainy Polską była (w takich momentach uwielbiam to, że mamy w miarę swobodny szyk zdania!). Wydawała się odległa i już. I taka „inna”. Dzika, nieokiełznana. Właściwie bez różnicy mi było, czy do Chin pojadę, czy do Malezji, czy na Ukrainę. Wszystko zdawało się tak samo egzotyczne. Trudno powiedzieć, czemu. A może inaczej – bardzo łatwo, ale nudno tak w kółko pisać o stereotypach połączonych z lękiem przed tym, co nieznane. Bo przecież dziś mniej znamy, czy mniej chcemy znać, Wschód od pięknej zachodniej strefy euro, gdzie europejskość jest tak europejska, że – ze wszystkimi swoimi prawami, nakazami, zakazami, przykazaniami ważniejszymi od bożych, sterylnością, papierologią oraz niezdrowymi pomidorami tudzież niby-masłem – bardziej europejska już być nie może.

Nie znałam więc Ukrainy. Ale od tego jest nieznanie przecież, żeby zamienić je w znanie. Tym sposobem kraj ten odwiedziłam do tej pory trzy razy. Za pierwszym razem była to podróż-standard: do Lwowa. Za drugim – prawdziwa szkoła przetrwania w stolicy, na Krymie i w Odessie (oraz okolicach wszystkich powyższych). Za trzecim – uczenie języka polskiego w Chmielnickim. Trzeci raz był zupełnie przypadkowym „gratisem” w ramach studiów podyplomowych, dorzuconym do już zaplanowanych zupełnie gdzie indziej kilku tygodni wakacji. Sama pewnie nie zdecydowałabym się na szybki powrót na Ukrainę. Z jednej strony dlatego, że co za dużo to niezdrowo, a z drugiej – że nie lubię wracać. Już chyba kiedyś pisałam o tym, że powroty rozczarowują i że życie jest na nie za krótkie, nie będę więc tematu poruszać na nowo.

Niedawno urzekło mnie pewne zdanie napisane przez Kamillę Termińską. Wyciągnęłam je z artykułu o deskryptywnych aktualizacjach alternatywy (tak, piszę o tym z premedytacją). Urzekło ich więcej i nie tylko w tym właśnie tekście, ale to jedno najbardziej utkwiło mi w pamięci: „Nic w języku nie jest tak proste, by nie można było tego skomplikować i nic nie jest tak skomplikowane, by nie można było tego skomplikować jeszcze bardziej.” Gdyby rozszerzyć tę teorię na życie, byłabym czołową przedstawicielką tych, co komplikują skomplikowane, wyprowadzając tę przekomplikację z pierwotnie prostego. Co to ma do Ukrainy? Ano właśnie nic. Jeszcze jednym powodem, dla którego nie spieszyłam się, by tam powrócić, była chęć przeżycia przygody o nieco mniejszej skali trudności. Takiej, w czasie której znajdzie się ktoś, kto – poza Kasią i Staszkiem, paniami w pociągu czy Iwanem – pomoże nam bezinteresownie, bez naszego zabiegania o to. Takiej, w czasie której wsiądzie się do autostopu i pojedzie przed siebie, a nie będzie martwiło tym, po jakiemu rozmawiać z panią z dowidki, żeby raczyła odpowiedzieć na najprostsze pytanie. Takiej też, w czasie której wprawdzie trzeba będzie sobie samemu radzić, ale w mniej skrajny niż mieliśmy wcześniej okazję doświadczyć sposób. Wygodnictwo przeze mnie przemawia. Być może. Faktem jest jednak to, że chcieliśmy podjąć się mniej skomplikowanego wakacyjnego zadania.

Jak chcieliśmy, tak uczyniliśmy. A mimo to ja i tak po raz kolejny znalazłam się na Ukrainie. I nie wiem czy dlatego, że przez przypadek, czy dlatego, że jednak czuję miętę do tego kraju – szczerze się uradowałam, gdy poinformowano mnie, że oto będę miała okazję do niego wrócić. Zwłaszcza że cel był zacny: niesienie kaganka oświaty zawsze wywołuje emocje. Poczucie odpowiedzialności wzrasta, gdy trzeba wcielić się w rolę nauczyciela. Szczególnie kiedy sprawa dotyczy języka ojczystego. To wszak element kształtujący tożsamość. To część kultury. To narzędzie, dzięki któremu możemy wyrażać bardziej lub mniej subtelnie, co nam w duszy gra. To broń, to siła. To materia, w której poruszać trzeba się z pokorą, ale bez chowania głowy w ramiona. Jest trochę jak dżungla – rzuca wyzwania, wabi, kusi i w jednej sekundzie potrafi zabić. Nie można dać się jej zdominować, ale chęć całkowitego jej opanowania jest równa pretendowaniu do pozyskania iście absolutnych mocy.

Uczenie języka nie jest więc sprawą prostą. Na szczęście im mniej rzecz jest prosta, tym bardziej rozwija. O ironio!


Ukraina za trzecim razem:
(Chmielnicki, Kamieniec Podolski, Chocim, Międzybórz)
 

poniedziałek, 26 listopada 2012

TOURIST, TOURIST, MONEY, MONEY!

Gdzie człowiek obnaża się najbardziej z tego, co w nim tkwi: z pragnień, wierzeń, rozczarowań i nadziei? Gdzie można czytać z ludzi jak z otwartej księgi i wnioskować, wnioskować, wnioskować – tyle, że jeden tom obszernego dzieła by tego nie zmieścił? Tam, gdzie ciała od dawna przywalone są ziemią. Tam, gdzie spoczywa kamień na kamieniu i gdzie kamień właśnie dochodzi do głosu. On ma przecież substytuować wieczność. Musi więc pełnić rolę rzecznika prasowego i umarłych, i żywych.

Gdybym miała kiedyś tworzyć siatki godzin dla studentów kierunków humanistycznych, wprowadziłabym obowiązkowy kurs nekropolioznawstwa (na marginesie – jeśli ktoś zna książki o cmentarzach, analizujące ich przedmiotowe wytwory, czyt. groby w kontekście kondycji człowieka – bardzo proszę o znak; chętnie przyjmę każdy adres bibliograficzny). Cmentarze mówią o nas i o naszej kulturze wszystko – trzeba tylko mieć czas, aby na nie pójść, aby się w nie wczytać. Nekropolia jako tekst kultury? A jakże, i to jeden z najważniejszych. Dlatego tam, gdzie jestem i tam, gdzie tylko mogę, udaję się na miejsce wiecznego spoczynku ciał po to, żeby odkryć nową, nieznaną historię.


Mewa jeszcze trzepotała skrzydłami. Próbowała się wyrywać, ale bezwzględne, silne ręce małych oprawców ciągnęły ją po ziemi. Najpierw skrzeczała, potem konwulsyjnie rzucała ciałem. W końcu się poddała. I tak nie uciekłaby daleko – była chora. Patrzyłyśmy na ten obrazek ze smutkiem. Nie mogłyśmy nic zrobić. Po pierwsze, języka polskiego Turcy czy też, co bardziej prawdopodobne, Kurdowie by nie zrozumieli. To jeszcze nic, bo można by machać rękami, co nieraz bywa bardziej skuteczne od jakichkolwiek słów. Po drugie jednak, byłyśmy obcymi kobietami z Europy na ich terenie – który nastolatek, a zwłaszcza grupa nastolatków, przejąłby się naszymi krzykami? Po trzecie, tam młodzież uczy się życia inaczej niż tutaj. 

Tereny jeziora Van przez szereg wieków podlegały Armenii. Naprzeciw campingu, na którym zatrzymaliśmy się ponadprogramowo długo, znajdował się stary ormiański cmentarz, refleks historii tego maleńkiego dzisiaj kaukaskiego kraju. Opuszczony, zarośnięty – idealny, aby wejść na niego i błądzić po nim godzinami. Niestety, chłopcy dowlekli płaczącą mewę do bramy cmentarza, wtargnęli nań i… nie chcę wiedzieć, co tam robili, choć rozum i wyobraźnia zgodnie podpowiadają, jakie sceny mogły się tam rozgrywać. Pragnienie przyjrzenia się ormiańskim grobom opuściło mnie raz na zawsze. Myśl o brutalnych nastolatkach – nie.

Na początku byliśmy mili. Potem zdenerwowani. W końcu nauczyliśmy się, jak mówić po turecku „spadaj”. Scenariusz wyglądał zawsze tak samo. Przede wszystkim w Kurdystanie, ale i w dawnym Królestwie Pontu też się zdarzyło.

Idziemy. Choćbyśmy udawali Turków, nijak na nich nie wyglądamy. Możemy się przebrać, możemy zakryć twarze – i tak nasze rysy, nasze sylwetki są na wskroś europejskie. To nie koniec. Idziemy z wielkimi plecakami, kartonami służącymi do łapania autostopu, z namiotem i marnym groszem w kieszeni. I tak nasze rysy, nasze sylwetki są na wskroś europejskie. A to oznacza tylko jedno:

– Tourist, tourist, money, money!

Nie to, żebyśmy się tego nie spodziewali. Nie to, żeby nas zaskoczyły kamienie lecące w naszym kierunku, kiedy bez słowa komentarza i grosza zapłaty oddalaliśmy się w swoją stronę. Nawet byłam w stanie zrozumieć – choć z nieukrywanym rozczarowaniem – małe, urocze, szczerbate istotki, które najpierw promiennie się do nas uśmiechały i wołały „Hello!”, po to, by po naszej równie radosnej odpowiedzi zwęzić twarz, zmienić ton głosu i zakrzyknąć bez cienia życzliwości: „Tourist, tourist, money, money!”. W końcu to my pchaliśmy się w takie miejsca, gdzie turystów zwykle nie ma. To my tam byliśmy obcy, to my mogliśmy czuć się jak małpy w klatce, kiedy idąc o zmierzchu orientalnymi uliczkami Diyarbakıru, wielu – i małych, i dużych – wychodziło przed dom tylko po to, żeby nas zobaczyć. To my wreszcie naruszyliśmy ich codzienny porządek i spokój. Zwłaszcza tą naszą europejskością wylewającą się bezpruderyjnie ze szmat, zwanych potocznie ubraniem. Nikt nas przecież nie zapraszał. Choć, mimo wszystko, gdyby akurat w takim momencie zwrócić się do kogoś o pomoc, pewnie uzyskalibyśmy ją natychmiast. Ale to już inna bajka.

Zastanawiające jest dla mnie natomiast to, na jakich zasadach opierają się relacje pomiędzy dorosłymi a ich dziećmi w tamtych rejonach. Jak to możliwe, żeby malcy nie zważali w ogóle na swoich opiekunów i przy nich bez cienia skrępowania traktowali nas dość, rzekłabym, przedmiotowo? Czemu ma służyć takie wychowanie? Jakie przynosi efekty? Jak to się wiąże z życzliwością i szlachetnością, jaką nas przecież najszczodrzej obdarzyli dorośli Turcy? Pytania rzucam w eter. Nie znalazłam na nie odpowiedzi podczas ostatniego wyjazdu. 


niedziela, 25 listopada 2012

W BUKARESZCIE BEZDOMNI ZAKRYWAJĄ TWARZE

Bukareszt był naszym przeznaczeniem. O 21.00 przekroczyliśmy granicę turecko-bułgarską. I od razu zrobiło się mniej wesoło. „Witajcie w Unii Europejskiej! Już żaden tir nie weźmie trzech osób. I zapomnijcie o tym, żeby ktoś, kto nie jest Turkiem, ryzykował zabieranie was po zmroku.” – zdawały się szeptać chaszcze ciągnące się długą, nieoświetloną drogą, w których czaiły się miliony węży i niedźwiedzi po to tylko, aby nas pożreć razem z namiotem. No dobrze, trochę przesadzam. Nie miałyby nas jak pożreć, bo w gęstwinie krzewów nie dało się namiotu postawić, ot co. A było zbyt czarno, żeby pchać się wzdłuż ciemnej ulicy – 400 km do Sofii na piechotę i tak byśmy nie przeszli.

Poza tym, że łudziliśmy się, że zjemy wreszcie coś smacznego (i że nie będzie to kebab z tavuka), nie czuliśmy znów aż tak wielkiego szczęścia, przechodząc samochodowe przejście graniczne. Turcja była miejscem przyjaznym. Problemy same się rozwiązywały, dziczyzna sama wpadała nam w ręce i nabijała na ruszt, a ogniska nad morzem same rozpalały. W Unii Europejskiej przypomnieliśmy sobie, ile mamy zmarszczek na czołach – obowiązki zaczęły do nas krzyczeć, przepisy, ustawy i inne regulacje prawne złotymi literami na tabuli rasie się wypisały, a auta nie jeździły już z pękniętymi szybami. Nie wiem, czy dlatego, że wstyd, czy raczej, że policja może wlepić mandat.



W gąszcz niedźwiedzi i żmij nie poszliśmy. Wróciliśmy bliżej przejścia i zaczęliśmy machać w ciemność kartką z napisem „Sofia”. Spać nie mieliśmy iść gdzie, więc lepiej było machać, niż nie machać. Doprawdy, taka filozofia najbardziej mi odpowiada. Jest nieskomplikowana, a też prowadzi do czegoś więcej niż sama refleksja. Machaliśmy więc. Jak nietrudno się domyślić, mało kto chciał się zatrzymać. Wreszcie stanęło auto.

– Jadę do Bukaresztu, zabrać was?

Spojrzeliśmy po sobie. Plan był inny: jechać przez Bułgarię i Serbię. Grzecznie więc podziękowaliśmy. Auto odjechało.

Godzinę później staliśmy w tym samym miejscu. Dalej z nadzieją i uporem maniaka machaliśmy do wszystkiego, co miało cztery koła. Zatrzymało się auto.

– W czym mogę wam pomóc? – zapytał, jak się potem okazało, Turek.
– Chcemy dotrzeć do Polski.
– Jak?
– Obojętne.
– Jadę do Bukaresztu, zabrać was?

Nad ranem znaleźliśmy się w stolicy Rumunii.

Bukareszt jest brzydki. Ma wprawdzie swój łuk triumfalny, ma parlament będący jednym z największych budynków świata, ma wielkie, dostojne kamienice, ma parki. Ale jest brzydki. Jest paskudny. Jest niebezpieczny. Można zostać pogryzionym przez bezpańskie psy (i nader często przypadki pogryzień się zdarzają), można zostać ukłutym zakażoną igłą przez narkomana, można potknąć się o bezdomnego, a ci rozsiani są dosłownie wszędzie. Na dodatek nie da się iść i dojść – po prostu – do kawiarni czy do restauracji. Albo może i można, ale trzeba wiedzieć, gdzie iść. Bo jak się nie zna miasta, dotrze się tylko do KFC, Mc Donalds’a bądź też Tele Pizzy albo innej, już nie pamiętam jakiej, pizzy. 

I nie dziwię się, że tylko mnie spośród naszej trójki to miasto urzekło. Bo, na logikę biorąc, Bukareszt w tej wersji, którą my poznaliśmy, nie ma chyba jak urzekać. Po pięciu tygodniach z tavukowym (kurczakowym) kebabemi i po godzinie lub dwóch szukania miejsca do spoczęcia, musieliśmy się zadowolić kanapkami z panierowanym kurczakiem w KFC bądź też kurczakburgerem w Mcu. Byliśmy niewyspani, nie umyci, a wizja długiej drogi majaczyła nam przed oczami. Mimo że nieumyciem wpisywaliśmy się w lokalny koloryt (brakowało nam tylko worków z klejem, które wdychały z zapamiętaniem ludzkie cienie z dworca), niekoniecznie byliśmy tym faktem usatysfakcjonowani. Do tego mieliśmy u boku wściekłego psa – przyplątał się do nas w parku, tylko do nas się łasił i tylko za nami chodził, a na wszystkich innych się rzucał (udało nam się go zgubić po wyjściu z parku). Całkiem obiektywnie rzecz biorąc – nie udał się ten Bukareszt, oj nie udał.

Pytanie więc, co mnie urzekło. Brud i smród europejskiej stolicy? A może raczej jej prawdziwość? Brzydka, smutna, przerażająca, poruszająca. U nas narkomanów usuwa się z pola widzenia (i dobrze; choć z drugiej strony – czy znaczy to, że ich ubywa? Nie wiem, ale jeśli ktoś zna statystyki, chętnie je poznam). U nas problemy ludzi przykrywa się mamą Madzi na koniu i Tfu! Polewem. Tam pewnie też tak jest. Ale mimo wszystko Bukareszt o nich przypomina znacznie wyraźniej. I nawet pałacowi Ceauşescu nie udaje się ich przyćmić.

I mówcie, że bezdomni w Bukareszcie dlatego zakrywają swoje twarze przed światem, że słońce im w nie świeci albo że hałas dookoła jest za duży. Ja będę, idealistycznie, doszukiwała się w tym akcie odpowiedzi na pytania o Człowieka.



sobota, 22 września 2012

LWÓW. PRAKTYCZNE PORADY DLA JADĄCYCH DO LWOWA

Piękne zabytki, wspaniała atmosfera. We Lwowie ich nie zabraknie. Żeby cieszyć się tym miastem w pełni, warto pamiętać o kilku rzeczach. Bo jak organizować podróż, to od A do Z!


Jak dojechać do Lwowa?
Gdzie spać?
Jak się porozumieć?
Na kogo uważać?
Jakie są ceny?

O tym przeczytacie w moim MINI-PRZEWODNIKU PO LWOWIE. ZAPRASZAM!

środa, 19 września 2012

DO LIZBONY I W LIZBONIE - PRAKTYCZNY PORADNIK

Lizbona nie tylko leży na końcu Europy. Do Lizbony przede wszystkim trudno się dostać, a przynajmniej – zrobić to za niewielkie pieniądze. Dlatego jest to wciąż miejsce, do którego turyści z Polski nie przybywają masowo. Mimo wszystko jednak jest ich coraz więcej. Warto więc w tym miejscu wspomnieć o kilku rzeczach, które mogą ułatwić podróż do portugalskiej stolicy i odnalezienie się w niej samej...

O tym:
- jak tanio dotrzeć do Lizbony,
- jak się odnaleźć i ile czasu spędzić w Lizbonie,
- gdzie spać,
- jak wygląda komunikacja miejska,
- jak się porozumieć



poniedziałek, 17 września 2012

AUTOSTOP W TURCJI. JACY SĄ TURCY?

Jechaliśmy we trókę. Trzy osoby na stopa to zawsze większy problem niż dwie albo jedna, dlatego zanim wyruszyliśmy w drogę, zadaliśmy kilka pytań Internetowi. Chcieliśmy wiedzieć, czy łudzić się, że ktoś nas zabierze, czy pozbyć się nadziei jeszcze przed wyjazdem. Dowiedzieliśmy się, co następuje: "W Turcji łapanie stopa to przyjemność, zwłaszcza że on często łapie się sam. I nie ma znaczenia, w ile osób się jedzie." Jak się potem okazało - była to najprawdziwsza prawda.

Ledwośmy ruszyli z Istambułu na wschód, od razu przejechaliśmy 400 km. Auta zatrzymywały się niemal od razu. A jako że do dobrego człowiek się szybko przyzwyczaja, kwadrans czekania trwał dla nas niedługo potem niczym wieczność. Potwierdzam więc z całą odpowiedzialnością: Turcja to raj dla autostopowiczów.

Dlaczego to, co gdzie indziej jest bardzo trudne, akurat w Turcji nie przysparza najmniejszych problemów? Powody, jak mi się wydaje, są przede wszystkim dwa. Po pierwsze, to zasługa samych ludzi, ich mentalności (o tym szerzej za chwilę). Po drugie, brak członkowstwa w Unii Europejskiej daje wolność. Przepisy drogowe, nawet jeśli obowiązują, nie są przesadnie respektowane. Dlatego obrazek 7-10 osób w samochodzie osobowym szybko przestał nas dziwić. Co więcej, tirowcy też nie mają ograniczeń - mogą przewozić tyle osób, ile się zmieści do auta. Kiedy więc osobówki zawodziły, wiedzieliśmy, że zawsze możemy liczyć na tira.

Ile aut zatrzymaliśmy? Szybko pogubiliśmy się w rachubie. Kilkadziesiąt na pewno. I poza dwoma spryciarzami (w okolicach jeziora Van i Araratu), którzy myśląc, że zarobią na turystach, żądali od nas horrendalnych kwot za przejazd (stanowcze "nie" wystarczyło, żeby zrozumieli, że nie dostaną od nas ani grosza), nie mieliśmy ani pół problemu. W Turcji jest zawsze "problem yok", pamiętajcie.

Tak jak my nie mieliśmy kłopotów z kierowcami, tak oni z nami ich raczej też nie mieli. Raczej na pewno (ach, uwielbiam wyrażanie pewności w ten sposób). Byli za to niesamowicie serdeczni, pomocni i gościnni. Herbatki, obiadki, pomoc w znalezieniu noclegu, goszczenie w domu, podarunki (czekoladki, filmy tureckie)... Tyle dobroci i bezinteresowności, ile nas spotkało w ciągu tych pięciu tygodni, wzmocniło jeszcze bardziej wiarę w ludzi.

O niektórych autostopowych kierowcach-przyjaciołach opowiem przy najbliższej okazji. Teraz napiszę Wam, jacy są Turcy.

TACY SĄ TURCY

Jeden pan, z którym jechaliśmy tirem i który rozmawiał z nami po niemiecku, wyraził się dobitnie: "Geld ist Scheiße". I takie zdanie podzielało wielu pomagających nam ludzi. W Turcji wciąż najważniejsze miejsce zajmują relacje rodzinne, przyjacielskie. Pogoń za pieniądzem i konieczność ciężkiej pracy, żeby jakkolwiek związać koniec z końcem, nie zabiły jeszcze ducha "wspólnoty". Ludzie spędzają czas razem w dużych grupach. Zawsze znajdują wolną chwilę na to, żeby przystanąć i zamienić z kimś kilka słów. Nawet jeśli są zapracowani, nie odmówią wypicia wspólnej herbaty, pomogą. Są przy tym bezinteresowni. I, przy okazji, dumni ze swojego kraju. Nam chcieli pokazać jak najwięcej, zaprezentować siebie i kraj z najlepszej możliwej strony

Oczywiście, trzeba oddzielić relacje Turków między sobą od tej między nimi a turystami. Jeśli niektórzy, zwłaszcza na południu, żyją z handlu, będą handlowali. Jeśli zobaczą turystę, będą chcieli na nim zarobić. Mimo to daleko im do bezwzględności, to raz. Dwa, kiedy widzą, że na niektórych nie zarobią (czyli na przykład na takich jak my), nie odwracają się na pięcie i nie odchodzą. Pomagają, bo jesteśmy takimi samymi ludźmi jak oni. Poza tym tak jak nas interesuje ich kraj, tak ich Polska, nasza kultura, a sama idea podróży przez całą Turcję zyskuje ich aprobatę. Zainteresowanie jest więc obustronne. 

W Turcji niezmiennie ważna jest religia. Mimo że od czasów reform Atatürka jest to kraj świecki, islam odgrywa tam kluczową rolę w zachowaniu ludzi. Jak to wyglądało z naszej perspektywy? Turcy wykazywali się ogromną tolerancją i szacunkiem wobec nas. To nic, że jesteśmy innego wyznania. Fakt, że jesteśmy ludźmi (znów to się powtarza, ale i oni powtarzali podobne słowa często), był dla nich najważniejszy. Nie narzucali się przy tym - jeśli chcieliśmy coś zrobić po naszemu, ich celem było pomóc nam zorganizować wszystko tak, abyśmy byli zadowoleni. Nie mówili: "Nie róbcie tak, bo to głupie i bezsensowne; zróbcie lepiej inaczej - tak i tak. A dlaczego macie tak zrobić? Bo my wiemy lepiej". Wypowiadali się natomiast w ten sposób: "Może zrobilibyście tak? Nie chcecie? A jak chcecie? Aha, dobrze, to spróbujemy tak zrobić."

Na koniec refleksja. Wszyscy moi drodzy Rodacy, którzy twierdzą, że Turcja jest krajem dzikim i niecywilizowanym, powinni do Turcji pojechać. Nie do kurortu, proszę. Pewnie nie zawstydziliby się widząc, że nie mają racji (cóż, ci, którzy wyrażają opinie bazujące na stereotypach, raczej nie są skłonni do kajania się), ale zobaczyliby. Po prostu by zobaczyli. Co? Ano to, jak można żyć po ludzku, łącząc wynalazki nowoczesności ze starymi wartościami. Takimi, które wynoszą na pierwsze miejsce szacunek i miłość do drugiego człowieka.

Nie znamy pana, ale chciał z nami zdjęcie
W jednym z pierwszych tirów
Pogaduszki na campingu
Wspólne kawy...
...śniadania...
...kukurydze...
...i herbatki!

poniedziałek, 10 września 2012

AFRODYZJA. ŻANDARMERIA ŁAPIE NAM STOPA

Afrodyzja nas chyba nie chce – stwierdziłam ze smutkiem.

Staliśmy na drodze, wtapialiśmy się w rozgrzany asfalt i bez powodzenia próbowaliśmy wyjechać z Fethiye. Autostop działał znakomicie jak Turcja długa i szeroka. Z jednym wyjątkiem – właśnie tu, tylko tu – na środkowym-południu – mieliśmy trudności ze złapaniem czegokolwiek. Przeszliśmy już kilka kilometrów, wypiliśmy herbatkę (i kawkę) u pana sklepikarza, który prowadził swój biznes w oddaleniu od centrum, wyszliśmy poza miasto – a stopa jak nie było, tak nie było.

Raz do Afrodyzji nie zdążyliśmy dojechać, drugi raz – już musieliśmy. To znaczy, nie musieliśmy, ale ja się uparłam. Szkoda ot tak zrezygnować z ostatniego punktu programu, określanego zresztą wszędzie mianem piękniejszego nawet od Efezu. A przecież powód "bo nas auto nie zabrało" nie jest wystarczający.

Ostatecznie udało nam się dotrzeć do miasta Tavas. Trochę (w akcie zniecierpliwienia) busem, trochę stopem. Została nam jedna prosta czterdziestokilometrowa droga. I już. Afrodyzja. Jak się jednak nieraz okazuje, to co wydaje się blisko, jest tak naprawdę hen daleko (to tak jak z jeziorem Van – nigdy nie wierzcie w to, że do jego brzegu dotrzecie w dziesięć minut!). Szczególnie kiedy asfalt na noc zostaje schowany, autobusy z miejscowości, w której się znalazło, jeżdżą w każdym kierunku, tylko nie w tym, co trzeba, a na miejsce dociera się drogą taką jak ta:


Wiary, zwłaszcza w Turcji, tracić jednak absolutnie się nie powinno. Trzeba pamiętać, że to kraj, w którym ludzie ludziom pomagają bezinteresownie, zwłaszcza kiedy tymi drugimi ludźmi są trzy sieroty z plecakami (które zresztą po 4 tygodniach już całkiem nieźle komunikują się w języku tureckim). Dla Turków zawsze jest "problem yok". Czyli właściwie problemu nie ma.

I tak oto na horyzoncie drogi bez asfaltu zamajaczył Pan Tir. I zbliżał się powoli, i kusił trzema miejscami siedzącymi. A my z nadzieją w głosach wołaliśmy:
Panie Tirze, Panie Tirze, niech Pan nas zabierze!

I Pan Tir nas zabrał.

Żeby nie było zbyt pięknie, pojechaliśmy do miejscowości znajdującej się ok. 20 km przed Afrodyzją. Noc nadchodziła, mieliśmy więc do wyboru: albo rozbijać namiot, albo z ostatnimi promieniami słońca próbować łapać cokolwiek dalej. Kierowca tira zdecydował za nas:
 

Teraz jadę po ładunek, potem wrócę na tę drogę. Możecie jechać ze mną, wrócimy, pójdziemy spać i rano pojedziemy przez Afrodyzję.

Było to jakieś wyjście, zabraliśmy się więc z Panem Tirem po ładunek. Kiedy wróciliśmy na miejsce, tirowiec zmienił zdanie. Nie do końca zrozumieliśmy, jaki nowy pomysł zaświtał mu w głowie, ale też nie bardzo dało się dyskutować. Turek działał błyskawicznie.

Kiedy obok nas śmignął był wóz żandarmerii wysłany na patrol, nasz przyjaciel nie zastanawiał się ani chwili. Dodał gazu i ruszył za mundurowymi w te pędy. Nami tylko szarpnęło przy starcie dużej czerwonej rakiety zwanej Mercedesem.

Po kilku minutach pościgu żandarmi poczuli oddech tira na swoich plecach. Zatrzymali się. 
 

What is your problem? zapytali uprzejmie.

Równie uprzejmie (i zgodnie z prawdą) odrzekliśmy, że tak właściwie to nie mamy żadnego problemu, ale skoro już pytają, to niech wiedzą, że chcemy się dostać do Afrodyzji.
 

Ale do Afrodyzji to nie tędy – powiedział pan mundurowy, który nota bene codziennie obok niej przejeżdża, patrolując wsie. 
Jakże nie tu, mapa pokazuje, prosta droga, a do tego znak w Tavas był na Afrodyzję – pokazaliśmy niedowiarkowi naszą sponiewieraną mapę Turcji. 
O. Rzeczywiście – zdziwił się. To czemu nie weźmiecie taksówki? – jego błyskotliwości nie było końca. 
Bo nie mamy pieniędzy i dlatego łapaliśmy tira na stopa. Ale tir dalej dziś nie jedzie.

...Tutaj nastąpiła chwila zastanowienia, konsultacji oraz przerwa na telefon do komendanta...

Pan-Żandarm-Świetnie-Znający-Swój-Teren uspokoił nas:
Nie martwcie się, załatwimy wam coś.

Jak żandarmi obiecali, tak słowa dotrzymali. O godzinie 23.00 panowie stanęli na drodze i kolejno zatrzymywać poczęli przejeżdżające samochody. Na rezultat nie musieliśmy czekać długo. Bogu ducha winny mężczyzna jechał sobie gdzieś w świat, gdy nagle reflektorem dostał w twarz. Musiał się zatrzymać i musiał spełnić rozkaz. Ten brzmiał:
 
Proszę dowieźć tych troje Polaków pod samą bramę muzeum i załatwić im bezpieczny nocleg.

Czyli jednak Afrodyzja nas chciała. A nocleg mieliśmy najbezpieczniejszy z możliwych – pod tamtejszą jednostką żandarmerii.


KILKA SŁÓW O AFRODYZJI

(Imponujące) ruiny helleńskiego miasta znajdują się tutaj, w miejscowości Geyre (źródło: http://goeurope.about.com/od/turkeytravelplanner/l/bl-western-turkey-map.htm):


Wstęp kosztuje 10 lir (oczywiście nie ma zniżek ani dla studentów, ani na Euro 26 czy ISIC); takie są przewidziane jedynie dla posiadaczy muzealnej karty). Na zwiedzanie przeznaczyć trzeba 2-3 godziny. Jeśli przyjdzie się odpowiednio wcześnie (czyt. o 8.30, kiedy brama zostaje otwarta), wspaniałości Afrodyzji podziwiać można samotnie, bez tłumów turystów napierających z każdej strony. Pamiętać przy tym należy, żeby do Geyre nie jechać w poniedziałek – wtedy pocałuje się klamkę (zwyczajowo muzeum jest wówczas zamknięte).

Co spodoba się najbardziej? Moim "numerem 1" jest zdecydowanie stadion. Świetnie zachowany, duży. Siedząc na widowni, można sobie wyobrażać te wszystkie zawody, które były na nim organizowane wieki temu.

Do zobaczenia jest wiele – amfiteatr, ruiny świątyni Afrodyty, grobowce, rzeźby, kamienne płyty, bramy miejskie, agora itd., itp., czyli to wszystko, czego w starogreckim mieście spodziewać się można.

To miejsce przecudne, dlatego absolutnie warto je odwiedzić!

Brama wejściowa do świątyni Afrodyty
Twarze
Stadion
Michał okrążył cały stadion
Filozof
Amfiteatr

sobota, 8 września 2012

WAKACJE 2012 - KILKA ZDJĘĆ

2 tygodnie na Ukrainie, 5 tygodni w Turcji - oto bilans tegorocznych wakacji. Miała być stała praca i stabilizacja - wyszło jak zwykle. Dzięki ostatniemu wyjazdowi jednak półtora z czterech postanowień noworocznych zrealizowałam: w 100%: wyjazd do Turcji oraz w 50% (cóż, typowo kobiece) dieta. Choć, gdyby brać pod uwagę to, że planowałam wstępnie 3 tygodnie w Turcji, to dzięki 5 tygodniom razem 200% wychodzi jak nic. Nawet z hakiem.

Turecką trasę zrealizowaliśmy zgodnie z planem; aż dziw bierze, że aż tak precyzyjnie udało się zaplanować to, co nie do końca przecież przewidywalne. Zwłaszcza, że naszym podstawowym środkiem transportu był autostop. Szlak wytyczony przez naszych kierowców - i nas - wyglądał w przybliżeniu tak: 


Odwiedziliśmy: Istambuł, Safranbolu, Kastamonu, Tosyę, Amasyę, Samsun, Tirebolu, Trabzon, Elaziğ, Diarbakır, Doğubeyazıt, Van, Gevaş, Tatvan, Kayseri, Kapadocję, Konyę, Pamukkale, Fethiye, Afrodyzję...

Z Canakkale przepłynęliśmy przez cieśninę Dardanele na europejską stronę Turcji (tutaj tego nie zaznaczyłam, bo Google Maps planuje z rozmachem, więc Atlantyk pozwala przepłynąć kajakiem, ale trasy przez cieśninę już nie znajduje), potem pojechaliśmy do Edirne i stamtąd już do granicy z Bułgarią.

Na Ukrainie zaś zamiast wojażować, nauczałam. Konkretnie: j. polskiego w Chmielnickim. Przy okazji jednak udało mi się zwiedzić Kamieniec Podolski, Chocim, Letyczów i Międzybóż. 

Na dobry początek kilka zdjęć z podróży tureckiej. W kolejnych "odcinkach" opowiem o autostopie, cudownych ludziach, mieszance kultur, jedzeniu i wszystkim tym, co albo praktyczne, albo ciekawe, albo zabawne (albo jedno, drugie i trzecie). 

Zanim Turcja - Bułgaria (Burgas)
Istambuł, Błękitny Meczet
Safranbolu
Zielony Samsun
Między Tirebolu a Trabzonem
Ahtamara, Jezioro Van
Wschód słońca, Kapadocja
Derwisze tańczą, Konya
Z górki na... do Pamukkale
Tańczący autostop

niedziela, 1 lipca 2012

ODESSA. PIERWSZA JAŁMUŻNA W ŻYCIU

To był chyba Chersoń. Czekaliśmy na autobus do Odessy, bo już nic innego nam nie zostało. Zmrok zapadł, a my na dworcu autobusowym wierzyliśmy gorąco w zlitowanie któregoś kierowcy. Niemiła pani z kasy powiedziała tylko, że biletów nie sprzedaje i że trzeba czekać na autobus. Bardziej miła, z okienka o nazwie "Dowidka", czyli płatnej informacji (udzielanej ustnie za 1 hrywnę albo pisemnie za 2), poinformowała, że zasada jest taka: siedzisz na peronie i czekasz. Przyjeżdża autobus do Odessy, biegniesz do kierowcy i pytasz, czy są wolne miejsca. Jeśli nie ma, spuszczasz nos na kwintę, wracasz na miejsce i podrywasz się z wiarą i nadzieją, gdy godzinę lub dwie później przyjeżdża kolejny autobus. I tak możesz do rana. Nie ma źle, pomyśleliśmy. Bar dwudziestoczterogodzinny jest otwarty, przynajmniej nie musimy się martwić o nocleg (jakby kolejnych siedmiu kierowców nas nie chciało). Na szczęście już trzeci albo czwarty był na tyle uprzejmy, że wpuścił nas do środka, dzięki czemu o północy ruszyliśmy w drogę.

bar 24h
Zimno nie pozwoliło spać. Trzecia noc z rzędu bez normalnego snu (bo i plaża w Teodozji przy dyskotece za bramą, i "camping" w Ałuszcie przy – nie zgadniecie! – dyskotece za bramą nie sprzyjały wyspaniu się) dała się we znaki. Myśleliśmy, że uda nam się zdrzemnąć chociaż na chwilę. Ale, jak wiadomo, czasem los działa nam wbrew, czerpiąc z tego dziką przyjemność.

Czwarta rano, dojeżdżamy do Odessy. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Każdy ma się gdzie podziać, wie, w którą stronę iść. Tylko my, zbłąkane owieczki, stoimy i rozglądamy się nerwowo wokół. Wtedy przyszedł nam z pomocą ON. Towarzysz podróży autobusowej i bardzo dobra osoba. Aż za dobra, ale o tym za chwilę. Iwan kupił nam ciepłą herbatę i zatroszczył się o nas. Staliśmy razem na dworcu, popijaliśmy lurę z torebki i próbowaliśmy się porozumieć. Miał dla nas interesującą propozycję: sam jedzie do monastyru  znajdującego się obok Odessy. Możemy z nim jechać i tam za niewielką opłatą skorzystać z noclegu.

- Ciekawa sprawa – mówimy.

Zaiste. Ciekawa była. Spanie w monastyrze na pewno byłoby niezapomnianym przeżyciem. Niestety, zaraz potem Iwan rozpisał na karteczce plan dnia. 6 rano pobudka, 7 msza, potem śniadanie (albo na odwrót, to nieistotne). I potem tak, tak, możemy jechać i zwiedzać Odessę, ale na obiad powinniśmy być z powrotem w monastyrze. Po 21 cisza nocna.

Może gdybyśmy byli wyspani, przyjęlibyśmy tę propozycję inaczej. Niestety, wizja uczestniczenia w obrzędzie, którego nie znamy, w języku, którego nie znamy, a przede wszystkim BRAKU SNU przez kolejny dzień sprawiła, że powiedzieliśmy:

- Iwanie, nie, dziękujemy. Chcemy się wyspać. Spać, spać, spać. I to w Odessie, a nie gdzieś poza.

Iwan, ubrany po cywilnemu, ale z podejrzanie wyglądającym pierścieniem na palcu (w znaczeniu: ciekawe, czy był bratem zakonnym), nie ustąpił. Pomóc nam chciał do upadłego.

- Dobrze, w takim razie jedźmy do centrum miasta, do cerkwi, tam wam pomogę znaleźć nocleg.
- Ale nie trzeba, mamy adres hostelu!
- Chodźmy, pomogę wam.

No dobra. Co było robić. Miły Iwan nalegał, bardzo chciał nam pomóc. My, niewyspani i niewdzięczni, chcąc docenić jego starania, pojechaliśmy do świątyni w centrum miasta.

Piąta trzydzieści rano, w cerkwi przywitał nas pop. Wtachaliśmy plecaki do środka i staliśmy jak te kołki, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Ludzi coraz więcej, wszyscy się o nas obijali, bo zastawialiśmy obrazy, które oni całowali. My, mimo najszczerszych chęci, wykazywaliśmy się ignorancją, nie wiedząc, gdzie się podziać i jak zachować. Słyszeliśmy zewsząd: "módlcie się, módlcie! Po swojemu!", a my dalej staliśmy i dalej jak kołki. Nabożeństwo trwało i trwało. Minął wspomniany przez Iwana kwadrans, minął drugi. Minął trzeci i czwarty. Podczas piątego, kiedy jeden z popów wciąż coś mówił, ludzie się o nas obijali, a Iwan przekonywał, że "już za chwilę nam pomoże, a za ten czas możemy się modlić po swojemu", ja nie wytrzymałam.

Wyszłam przed kościół z bolącym żołądkiem, z podkrążonymi oczami, z obłędem w oczach. Litościwa babuszka (ona właśnie uświadomiła mi, że chyba nienajlepiej wyglądam) wcisnęła mi w rękę dwie hrywny. Tak oto otrzymałam pierwszą jałmużnę w życiu.

Po kolejnych dwóch kwadransach opuściliśmy dobrego Iwana.

Na pokój w hostelu przyszło nam czekać kolejne cztery godziny. Ale potem się wreszcie wyspaliśmy.

(Nie ma się czemu dziwić – jednoosobowy pokój składający się z łóżka, muszli klozetowej oraz kabiny natryskowej, oddzielonych od pierwszego szybą, na stanie miał wprawdzie telewizor, ale okna już w nim nie było. Nawet w upalne południe można było się więc w nim czuć jak w nocy.)

cały pokój

sobota, 23 czerwca 2012

PORTUGALIA 2012


W galerii PICASAWEB dodałam dwa nowe albumy.


Pierwszy zawiera zdjęcia, których dotąd nie publikowałam: PORTUGALIA 2012

Drugi zbiera zdjęcia z tego bloga: POLISHPORTUGUESE
 


piątek, 22 czerwca 2012

PO 3 JEST NAJWAŻNIEJSZE

Stałam się nudna. Flaki z olejem są bardziej interesujące od mego żywota, wypełnionego albo pracą, albo snem. Nie myślcie jednak, że to metamorfoza nieodwracalna. Niniejszym dementuję plotki: za trzy tygodnie jadę do Mołdawii uczyć polskiego. Na początku sierpnia - Turcja z biletem typu one way, namiotem, autostopami, śpiworem na pewno, karimatą już raczej nie. Powrót wtedy, kiedy przyjdzie na to czas. A to, że teraz pracuję... Cóż, świat jest tak skonstruowany, że - nie będąc dziedziczką fortuny - czasem nie tyle wypada, co trzeba to robić. Zwłaszcza kiedy robi się same przyjemne rzeczy, czyli tłumaczenia z portugalskiego i pisanie tekstów turystycznych. Ale, ale! Nie zajrzeliście tutaj przecież po ponad miesiącu przerwy po to tylko, żeby czytać wynurzenia tak nudne jak mój ostatniomiesięczny żywot.

PO 1

Podzielę się z Wami linkami do miejsc, w których możecie mnie czytać poza blogiem Polishportuguese. Przede wszystkim są to dwie strony:

ONI O NAS: http://www.onionas.pl - portal o Polsce i Polakach widzianych oczami zagranicznych mediów. Tłumaczę i opracowuję teksty powstałe w oryginalne w j. portugalskim, lada dzień do j. portugalskiego dołączy j. angielski.

ZWIEDZAM.NET: http://zwiedzam.net/ - przewodniki internetowe po krajach i miastach. W tej chwili tworzy się strona o Rumunii z tekstami i zdjęciami mojego autorstwa E-RUMUNIA, na dniach włączona zostanie też strona o Lizbonie. W drodze Lwów.

Na bieżąco będę umieszczać tutaj też linki do napisanych przeze mnie tekstów. Wtedy przekonacie się, że nie osiadam na laurach!

PO 2

Pierwszy link:


Położony w sercu Rumunii Braszów nie bez powodu nazywany jest perłą tego kraju. Piękne, doskonale zachowane Stare Miasto, założone przez Krzyżaków w 1211 r., przyciąga nie tylko swoją urodą, ale też specyficzną atmosferą. Są takie miejsca, o których mówi się, że mają w sobie „to coś”. Braszów je ma –  bez względu na to, jakby „to coś” definiować – czy jako zabytki, czy jako zaciszne zakątki, czy jako centrum kulturalne. A może jako wszystko naraz. Niejeden nasz rodak po zwiedzeniu Braszowa porównuje go z Krakowem. I ma rację. Nie mają racji natomiast ci, którzy znając Kraków, do Braszowa już nie pojadą, „bo po co”. Po co? Choćby po to, żeby się zachwycić. Albo przynajmniej uśmiechnąć z zadowoleniem...

PO 3


Jestem ciekawa Waszych planów wakacyjnych. Albo innych podróży, jeśli już z nich wróciliście.

Czekam na Wasze historie!

I nie, nie jest to pójście na łatwiznę - dialog jest po prostu ciekawszy od monologu. 

...A w najbliższych dniach kilka nowych historii, parę nowych miejsc i nowych postaci.  

poniedziałek, 14 maja 2012

TYRASPOL, NADDNIESTRZE (MOŁDAWIA)

Mołdawia, sierpień 2011

Jechać do kraju, który oficjalnie nie jest uznawany za kraj – to już ciekawe przeżycie. Słyszeć o nim przedziwne rzeczy wcześniej, w tym między innymi to, że można nie wrócić (bo uznają za szpiega albo innego typa spod ciemnej gwiazdy i zamkną w więzieniu) – jeszcze bardziej podsyca ciekawość. Dreszczyk emocji przebiega po plecach, źrenice rozszerzają się w oczekiwaniu na niewiadome, serce wyrywa się do przodu, przed autobus podążający leniwie przed siebie, a cały organizm wypełnia nic, tylko adrenalina. Tak, tak. Wizyta w Tyraspolu, stolicy Republiki Naddniestrzańskiej, była bez wątpienia tą, na którą czekaliśmy najbardziej.

Co takiego niesamowitego miało być w Naddniestrzu? Przede wszystkim ustrój polityczny. W kraju tym panuje wciąż komunizm. Pieniądze, których nigdzie indziej ani nie można kupić, ani sprzedać, ani nawet zobaczyć, dumnie prezentujące na rewersach sierp i młot. CCCP widniejące na propagandowych billboardach obok wizerunków prezydenta kraju serdecznie witającego się z prezydentem Rosji, kilkumetrowy Lenin z płaszczem powiewającym niczym skrzydła aniele, górujący przed budynkiem rządowym w pobliżu czołgu – eksponatu. Tak, właśnie to miało być niesamowite. Pojechaliśmy więc przyjrzeć się temu z bliska.


Autobus z Kiszyniowa do Tyraspolu parł przed siebie. W telewizorze osładzającym trudy podróży tańczył i śpiewał gwiazdor tamtejszych ziem, Filip Kirkorov (cover tureckiego bodajże przeboju Disco disco partizani już na zawsze przywodził nam na myśl będzie tę roztańczoną postać wschodniego szoł biznesu). Mimo ekscytacji na moment zrzedła mi mina. Kiedy my jechaliśmy pomiędzy brzydkimi blokowiskami i niczym więcej po to tylko, żeby gonić czasy, które powinniśmy zostawić daleko za sobą, na wyświetlaczu komórki pojawił się sms od kolegi trampingujacego w Grecji. Brzmiał mniej więcej tak: „Pozdrowienia z Olimpu. Góra bogów jest przepiękna”. Dygresja: pozazdrościłam na tyle, że może w tym roku wespnę się z prześcieradłem i wieńcem laurowym na te 2918 m. Koniec dygresji.

Pierwsze rozczarowanie spotkało nas na granicy. Nikt nie krzyczał, nikt nie chciał zamykać w więzieniu, a miły celnik – mimo że kaleczyliśmy rosyjski – spokojnie wytłumaczył, jak mamy wypełnić kartę wjazdową (karta wjazdowa na 10 godzin; na więcej turyście nie wolno wjechać, chyba, że pomoże mu w tym jakiś mieszkaniec Naddniestrza – wtedy czas pobytu da się przedłużyć). Co dalej? Główna ulica imienia Lenina nie zrobiła na nas większego wrażenia. Po dziesięciu dniach na Krymie byliśmy już przyzwyczajeni, że wszystkie główne deptaki noszą jego imię. Liczyliśmy na więcej. Na przykład na to, że popiersia towarzysza Uljanowa spoglądać będą na nas z każdego kąta Tyraspolu. Tymczasem tylko ten jeden wyżej wspomniany potężny pomnik parzył na nas z góry, wspominając z nostalgią czasy dawnej świetności.

Im dalej szliśmy, tym bardziej przekonywaliśmy się, że miasto jest jak.. miasto. Takie polskie, swojskie, zagłębiowskie. Nie musiałam z domu wyjeżdżać – wystarczy rozejrzeć się wokół albo pojechać do sąsiedniego miasta, żeby zobaczyć te same blokowiska, te same małe sklepy pamiętające okres sprzed transformacji, ten sam brak remontów i odpadający ze ścian tynk. Owszem, mamy pieniążki z sierpem i młotem. Owszem, widzieliśmy panów w mundurach oraz czołg. Owszem, przekroczyliśmy granicę państwa, które „nie istnieje”. Jednak chyba za wielu fajerwerków się spodziewaliśmy. Jak w Polsce białe niedźwiedzie nie biegają po ulicach i alfabetem narodowym nie jest cyrylica, tak w Naddniestrzu armia nie stoi w gotowości bojowej na ulicach, a nawet jeśli spotka się w nim żołnierza, nie strzela on do nikogo ot tak, dla przyjemności. Więcej, ludzie wiedzą, co dzieje się na świecie innym niż Rosja, a obiad można zjeść w jednej z sieciówek pizzerio-restauracji. Przykro mi, proszę Państwa, Republika Naddniestrza nie jest dziczą.

Wniosek? Nigdy nie słuchajcie innych. Albo inaczej: słuchajcie, bądźcie ostrożni, kiedy ktoś Was przed czymś przestrzega, ale nie wierzcie w jego słowa ślepo. Bo albo nigdzie nie pojedziecie, albo nie zobaczycie najbardziej wartościowych miejsc. My pojechaliśmy. I, mimo że było inaczej niż w naszych wyobrażeniach, stymulowanych zawzięcie przez różne media i relacje, nie żałujemy. 

zabójczego ruchu na głównej ulicy nie ma
stacja: Tyraspol
głośniki na słupach, dawno nie widziałam