niedziela, 25 listopada 2012

W BUKARESZCIE BEZDOMNI ZAKRYWAJĄ TWARZE

Bukareszt był naszym przeznaczeniem. O 21.00 przekroczyliśmy granicę turecko-bułgarską. I od razu zrobiło się mniej wesoło. „Witajcie w Unii Europejskiej! Już żaden tir nie weźmie trzech osób. I zapomnijcie o tym, żeby ktoś, kto nie jest Turkiem, ryzykował zabieranie was po zmroku.” – zdawały się szeptać chaszcze ciągnące się długą, nieoświetloną drogą, w których czaiły się miliony węży i niedźwiedzi po to tylko, aby nas pożreć razem z namiotem. No dobrze, trochę przesadzam. Nie miałyby nas jak pożreć, bo w gęstwinie krzewów nie dało się namiotu postawić, ot co. A było zbyt czarno, żeby pchać się wzdłuż ciemnej ulicy – 400 km do Sofii na piechotę i tak byśmy nie przeszli.

Poza tym, że łudziliśmy się, że zjemy wreszcie coś smacznego (i że nie będzie to kebab z tavuka), nie czuliśmy znów aż tak wielkiego szczęścia, przechodząc samochodowe przejście graniczne. Turcja była miejscem przyjaznym. Problemy same się rozwiązywały, dziczyzna sama wpadała nam w ręce i nabijała na ruszt, a ogniska nad morzem same rozpalały. W Unii Europejskiej przypomnieliśmy sobie, ile mamy zmarszczek na czołach – obowiązki zaczęły do nas krzyczeć, przepisy, ustawy i inne regulacje prawne złotymi literami na tabuli rasie się wypisały, a auta nie jeździły już z pękniętymi szybami. Nie wiem, czy dlatego, że wstyd, czy raczej, że policja może wlepić mandat.



W gąszcz niedźwiedzi i żmij nie poszliśmy. Wróciliśmy bliżej przejścia i zaczęliśmy machać w ciemność kartką z napisem „Sofia”. Spać nie mieliśmy iść gdzie, więc lepiej było machać, niż nie machać. Doprawdy, taka filozofia najbardziej mi odpowiada. Jest nieskomplikowana, a też prowadzi do czegoś więcej niż sama refleksja. Machaliśmy więc. Jak nietrudno się domyślić, mało kto chciał się zatrzymać. Wreszcie stanęło auto.

– Jadę do Bukaresztu, zabrać was?

Spojrzeliśmy po sobie. Plan był inny: jechać przez Bułgarię i Serbię. Grzecznie więc podziękowaliśmy. Auto odjechało.

Godzinę później staliśmy w tym samym miejscu. Dalej z nadzieją i uporem maniaka machaliśmy do wszystkiego, co miało cztery koła. Zatrzymało się auto.

– W czym mogę wam pomóc? – zapytał, jak się potem okazało, Turek.
– Chcemy dotrzeć do Polski.
– Jak?
– Obojętne.
– Jadę do Bukaresztu, zabrać was?

Nad ranem znaleźliśmy się w stolicy Rumunii.

Bukareszt jest brzydki. Ma wprawdzie swój łuk triumfalny, ma parlament będący jednym z największych budynków świata, ma wielkie, dostojne kamienice, ma parki. Ale jest brzydki. Jest paskudny. Jest niebezpieczny. Można zostać pogryzionym przez bezpańskie psy (i nader często przypadki pogryzień się zdarzają), można zostać ukłutym zakażoną igłą przez narkomana, można potknąć się o bezdomnego, a ci rozsiani są dosłownie wszędzie. Na dodatek nie da się iść i dojść – po prostu – do kawiarni czy do restauracji. Albo może i można, ale trzeba wiedzieć, gdzie iść. Bo jak się nie zna miasta, dotrze się tylko do KFC, Mc Donalds’a bądź też Tele Pizzy albo innej, już nie pamiętam jakiej, pizzy. 

I nie dziwię się, że tylko mnie spośród naszej trójki to miasto urzekło. Bo, na logikę biorąc, Bukareszt w tej wersji, którą my poznaliśmy, nie ma chyba jak urzekać. Po pięciu tygodniach z tavukowym (kurczakowym) kebabemi i po godzinie lub dwóch szukania miejsca do spoczęcia, musieliśmy się zadowolić kanapkami z panierowanym kurczakiem w KFC bądź też kurczakburgerem w Mcu. Byliśmy niewyspani, nie umyci, a wizja długiej drogi majaczyła nam przed oczami. Mimo że nieumyciem wpisywaliśmy się w lokalny koloryt (brakowało nam tylko worków z klejem, które wdychały z zapamiętaniem ludzkie cienie z dworca), niekoniecznie byliśmy tym faktem usatysfakcjonowani. Do tego mieliśmy u boku wściekłego psa – przyplątał się do nas w parku, tylko do nas się łasił i tylko za nami chodził, a na wszystkich innych się rzucał (udało nam się go zgubić po wyjściu z parku). Całkiem obiektywnie rzecz biorąc – nie udał się ten Bukareszt, oj nie udał.

Pytanie więc, co mnie urzekło. Brud i smród europejskiej stolicy? A może raczej jej prawdziwość? Brzydka, smutna, przerażająca, poruszająca. U nas narkomanów usuwa się z pola widzenia (i dobrze; choć z drugiej strony – czy znaczy to, że ich ubywa? Nie wiem, ale jeśli ktoś zna statystyki, chętnie je poznam). U nas problemy ludzi przykrywa się mamą Madzi na koniu i Tfu! Polewem. Tam pewnie też tak jest. Ale mimo wszystko Bukareszt o nich przypomina znacznie wyraźniej. I nawet pałacowi Ceauşescu nie udaje się ich przyćmić.

I mówcie, że bezdomni w Bukareszcie dlatego zakrywają swoje twarze przed światem, że słońce im w nie świeci albo że hałas dookoła jest za duży. Ja będę, idealistycznie, doszukiwała się w tym akcie odpowiedzi na pytania o Człowieka.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nawet jeśli nie jesteś zarejestrowanym użytkownikiem Bloggera, również możesz napisać komentarz!
Wybierasz: "Komentarz jako" -> "Nazwa/adres URL". Wpisujesz swoje imię (albo adres URL, ale nie trzeba) i publikujesz komentarz. Na końcu system poprosi Cię o przepisanie hasła z obrazka.
Zapraszam do inspirujących rozmów!