poniedziałek, 26 listopada 2012

TOURIST, TOURIST, MONEY, MONEY!

Gdzie człowiek obnaża się najbardziej z tego, co w nim tkwi: z pragnień, wierzeń, rozczarowań i nadziei? Gdzie można czytać z ludzi jak z otwartej księgi i wnioskować, wnioskować, wnioskować – tyle, że jeden tom obszernego dzieła by tego nie zmieścił? Tam, gdzie ciała od dawna przywalone są ziemią. Tam, gdzie spoczywa kamień na kamieniu i gdzie kamień właśnie dochodzi do głosu. On ma przecież substytuować wieczność. Musi więc pełnić rolę rzecznika prasowego i umarłych, i żywych.

Gdybym miała kiedyś tworzyć siatki godzin dla studentów kierunków humanistycznych, wprowadziłabym obowiązkowy kurs nekropolioznawstwa (na marginesie – jeśli ktoś zna książki o cmentarzach, analizujące ich przedmiotowe wytwory, czyt. groby w kontekście kondycji człowieka – bardzo proszę o znak; chętnie przyjmę każdy adres bibliograficzny). Cmentarze mówią o nas i o naszej kulturze wszystko – trzeba tylko mieć czas, aby na nie pójść, aby się w nie wczytać. Nekropolia jako tekst kultury? A jakże, i to jeden z najważniejszych. Dlatego tam, gdzie jestem i tam, gdzie tylko mogę, udaję się na miejsce wiecznego spoczynku ciał po to, żeby odkryć nową, nieznaną historię.


Mewa jeszcze trzepotała skrzydłami. Próbowała się wyrywać, ale bezwzględne, silne ręce małych oprawców ciągnęły ją po ziemi. Najpierw skrzeczała, potem konwulsyjnie rzucała ciałem. W końcu się poddała. I tak nie uciekłaby daleko – była chora. Patrzyłyśmy na ten obrazek ze smutkiem. Nie mogłyśmy nic zrobić. Po pierwsze, języka polskiego Turcy czy też, co bardziej prawdopodobne, Kurdowie by nie zrozumieli. To jeszcze nic, bo można by machać rękami, co nieraz bywa bardziej skuteczne od jakichkolwiek słów. Po drugie jednak, byłyśmy obcymi kobietami z Europy na ich terenie – który nastolatek, a zwłaszcza grupa nastolatków, przejąłby się naszymi krzykami? Po trzecie, tam młodzież uczy się życia inaczej niż tutaj. 

Tereny jeziora Van przez szereg wieków podlegały Armenii. Naprzeciw campingu, na którym zatrzymaliśmy się ponadprogramowo długo, znajdował się stary ormiański cmentarz, refleks historii tego maleńkiego dzisiaj kaukaskiego kraju. Opuszczony, zarośnięty – idealny, aby wejść na niego i błądzić po nim godzinami. Niestety, chłopcy dowlekli płaczącą mewę do bramy cmentarza, wtargnęli nań i… nie chcę wiedzieć, co tam robili, choć rozum i wyobraźnia zgodnie podpowiadają, jakie sceny mogły się tam rozgrywać. Pragnienie przyjrzenia się ormiańskim grobom opuściło mnie raz na zawsze. Myśl o brutalnych nastolatkach – nie.

Na początku byliśmy mili. Potem zdenerwowani. W końcu nauczyliśmy się, jak mówić po turecku „spadaj”. Scenariusz wyglądał zawsze tak samo. Przede wszystkim w Kurdystanie, ale i w dawnym Królestwie Pontu też się zdarzyło.

Idziemy. Choćbyśmy udawali Turków, nijak na nich nie wyglądamy. Możemy się przebrać, możemy zakryć twarze – i tak nasze rysy, nasze sylwetki są na wskroś europejskie. To nie koniec. Idziemy z wielkimi plecakami, kartonami służącymi do łapania autostopu, z namiotem i marnym groszem w kieszeni. I tak nasze rysy, nasze sylwetki są na wskroś europejskie. A to oznacza tylko jedno:

– Tourist, tourist, money, money!

Nie to, żebyśmy się tego nie spodziewali. Nie to, żeby nas zaskoczyły kamienie lecące w naszym kierunku, kiedy bez słowa komentarza i grosza zapłaty oddalaliśmy się w swoją stronę. Nawet byłam w stanie zrozumieć – choć z nieukrywanym rozczarowaniem – małe, urocze, szczerbate istotki, które najpierw promiennie się do nas uśmiechały i wołały „Hello!”, po to, by po naszej równie radosnej odpowiedzi zwęzić twarz, zmienić ton głosu i zakrzyknąć bez cienia życzliwości: „Tourist, tourist, money, money!”. W końcu to my pchaliśmy się w takie miejsca, gdzie turystów zwykle nie ma. To my tam byliśmy obcy, to my mogliśmy czuć się jak małpy w klatce, kiedy idąc o zmierzchu orientalnymi uliczkami Diyarbakıru, wielu – i małych, i dużych – wychodziło przed dom tylko po to, żeby nas zobaczyć. To my wreszcie naruszyliśmy ich codzienny porządek i spokój. Zwłaszcza tą naszą europejskością wylewającą się bezpruderyjnie ze szmat, zwanych potocznie ubraniem. Nikt nas przecież nie zapraszał. Choć, mimo wszystko, gdyby akurat w takim momencie zwrócić się do kogoś o pomoc, pewnie uzyskalibyśmy ją natychmiast. Ale to już inna bajka.

Zastanawiające jest dla mnie natomiast to, na jakich zasadach opierają się relacje pomiędzy dorosłymi a ich dziećmi w tamtych rejonach. Jak to możliwe, żeby malcy nie zważali w ogóle na swoich opiekunów i przy nich bez cienia skrępowania traktowali nas dość, rzekłabym, przedmiotowo? Czemu ma służyć takie wychowanie? Jakie przynosi efekty? Jak to się wiąże z życzliwością i szlachetnością, jaką nas przecież najszczodrzej obdarzyli dorośli Turcy? Pytania rzucam w eter. Nie znalazłam na nie odpowiedzi podczas ostatniego wyjazdu. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nawet jeśli nie jesteś zarejestrowanym użytkownikiem Bloggera, również możesz napisać komentarz!
Wybierasz: "Komentarz jako" -> "Nazwa/adres URL". Wpisujesz swoje imię (albo adres URL, ale nie trzeba) i publikujesz komentarz. Na końcu system poprosi Cię o przepisanie hasła z obrazka.
Zapraszam do inspirujących rozmów!