wtorek, 31 stycznia 2012

GDYBYM ZNAŁA NIEMIECKI CHOĆ TROCHĘ...

...być może nie stałabym 40 minut o 5.30 rano na jednej z berlińskich stacji, tylko udałabym się na inną. Ale że nie znam, dopiero po tym czasie zorientowałam się, że informacja, która pojawiała się nachalnie na tablicy przyjazdów i odjazdów pociągów COŚ znaczy. A znaczyła, że mój pojazd, którym chciałam dostać się na lotnisko, akurat dziś nie jedzie. Na szczęście – wyposażona w rozkład linii wszystkich środków transportu w Berlinie, poradziłam sobie jakość, przemieszczając się na inną stację. Dzięki temu zdążyłam na samolot. Dzięki temu piszę właśnie z Portugalii.

Jak już wszyscy wiedzą, nie lubię latać. Niemniej jednak widok, który ujrzałam dziś przed samym lądowaniem, zachwycił mnie. Chciałabym się nim z Wami podzielić – Lizbona z lotu ptaka od strony Tagu naprawdę wygląda przepięknie – niestety, mój aparat był schowany głęboko w plecaku i nie dałabym rady go szybko wyciągnąć. Gwarantuję jednak, to było najpiękniejsze powitanie z możliwych.

Potem kolejna porcja zamieszania. Okazało się, że bilet miesięczny nie jest wcale tak prosty do kupienia, jak mogłoby się wydawać. Ot, iść do kiosku i poprosić "sieciowy miesięczny, normalny". Gdzie tam! Najpierw musiałam lecieć do fotografa i zrobić zdjęcie, takie jak do dowodu. Potem do urzędu wyrabiającego karty pasażera. Następnie czekać 3 godziny na swoją kolej, bo koniec miesiąca i tłumy zebrały się w tym samym celu. Dopiero kiedy wypełniłam formularz i zapłaciłam za kartę, mogłam sobie na nią nabić 30 dni jazdy. Z plusów – karta ważna jest do roku 2016, więc może się przydać jeszcze niejeden raz. I dogadałam się z urzędnikiem, zatem duma z mej łamanej portugalszczyzny mnie rozpiera. Ale gdyby nie mój gospodarz, który wytrwale ze mną wszędzie chodził i bardzo, bardzo mi dziś pomógł, miałabym pewnie znacznie większy kłopot ze wszystkim.

Po niezbyt udanym poranku, nużącym locie, konieczności przestawienia się na język obcy i szaleństwach związanych z biletem miesięcznym na dzień dobry, nadszedł czas na odpoczynek. Poznałam towarzystwo portugalsko-włoskie. Rozmowy były miksem portugalsko-hiszpańsko-angielsko-włosko-polskim, okazji do ćwiczenia języka jednak nie brakło.

Czuję się tu dobrze. Bez dwóch zdań to "moje miejsce". Ludzie przyjaźni, klimat też. Ciepło, słonecznie i radośnie. Gdybym jeszcze nie dukała zdań, byłoby lepiej. Ale wszystko przyjdzie z czasem. Jutro zaczynam włóczenie się po uliczkach. Z aparatem, notesem, słownikiem. Dziś może jeszcze serial - i dobranoc.

bilet miesięczny
Praça do Comércio
sztuka uliczna

2 komentarze:

  1. Oo, Twój miesięczny jednak zdecydowanie ładniejszy od mojego. Choć mój łatwiej było zdobyć. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak prawdziwa( i Aniowa chyba także?;) wyprawa zaczęło się od przygody! Jak wiesz, kibicuję gorąco i (troszeczkę zazdrośnie) twoim podróżniczym zapałom czekam więc niecierpliwie na kolejne karty z dziennika lizbońskiego i trzymam kciuki żeby wszystko wypadło tak jak sobie zamarzyłaś.A mam wrażenie,że z wielkim żalem będziesz wracać na łono Ojczyzny!

    Z uściskami, wierna od dziś czytelniczka Zuza

    PS: I proszę o jak najwięcej opisów pięknej pogody z zaznaczeniem ciepłej temperatury promieni słonecznych! Bardzo nam tego tu brakuje!
    Pozdrowienia z mroźnego (niemal)podzamcza dla drogiej Lizbony!

    OdpowiedzUsuń

Nawet jeśli nie jesteś zarejestrowanym użytkownikiem Bloggera, również możesz napisać komentarz!
Wybierasz: "Komentarz jako" -> "Nazwa/adres URL". Wpisujesz swoje imię (albo adres URL, ale nie trzeba) i publikujesz komentarz. Na końcu system poprosi Cię o przepisanie hasła z obrazka.
Zapraszam do inspirujących rozmów!