W tym miejscu niebezpodstawne będzie pytanie, po co tak właściwie pcham się do samolotu, skoro go tak nie lubię? Otóż: a) jest szybki, b) bywa tani, c) jest wygodny. Tylko dlatego. Traktuję go jako środek do osiągnięcia celu, jak rzecz konieczną, jak okropny syrop wykrztuśny, który piję tylko dlatego, żeby wrócić do zdrowia. Czasem zdarzają się chwile zapomnienia – kiedy na przykład patrzyłam z góry na rozświetlony nocą Londyn, przez moment przestałam pamiętać o tym, że znajduję się właśnie trylion metrów nad lądem w puszce będącej niczym wobec wszechświata. Potem czarne myśli (typu: „bezpieczny, bo bezpieczny ten samolot, ale jak spadnie, to ino roz”) wracają i harcują w głowie w najlepsze aż do chwili lądowania, najczęściej uzupełnionej biciem braw przez rozentuzjazmowany komplet pasażerów.
Bo jeśli o oklaski idzie, to doprawdy, absurd lubię, ale niekoniecznie wtedy, kiedy zostaję zmuszona do uczestnictwa w nim w formie takiej jak ta. Najpierw przedstawione są mi kamizelki ratunkowe na wypadek wodowania, drzwi ewakuacyjne oraz miejsce, z którego wypadają maski tlenowe – nie jestem ignorantką, rozumiem doskonale te wszystkie czynności i doceniam (chociaż... mimo że dziesięć razy leciałam samolotem, to nadal nie mam pewności, gdzie właściwie szukać kamizelki, poza tym, że „pod siedzeniem”). Potem, gdy lądowaniu towarzyszą gromkie brawa wraz z wiwatami (tańców brak pewnie dlatego, że aż do zatrzymania pojazdu trzeba mieć zapięte pasy), jak gdyby pilot oto właśnie TYLKO I WYŁĄCZNIE cudem uchronił nas przed użyciem sprzętu ratunkowego, życie tym wyraziściej jawi mi się jako teatr. Żeby nie było wątpliwości, w tym przedstawieniu Theatrum Mundi gram rolę w grotesce. Poza tym jest mi smutno, bo wiem, że gdybym zaczęła bić brawo kierowcy autobusu za to, że dowiózł mnie do końca trasy, nie zderzając się przy okazji z tirem ani nie rozjeżdżając nikogo po drodze, nikt by mi pewnie nie zawtórował.
Jutro znów czeka mnie odprawa, ważenie walizki, plecaka, prześwietlenie bagażu, „nic do oclenia” (zawsze, po prostu zawsze czytam: „nic do OCALENIA”), czekanie godziny przed bramką, pomachanie paszportem i fru! 2 godziny 50 minut męki w przestworzach. Myślę sobie jednak, że dla miesiąca w Portugalii warto przecierpieć te 170 minut. A może akurat uda mi się zasnąć.
W tej chwili jadę do Berlina – pierwszy etap drogi (do Łodzi) już za mną. Wczoraj wieczorem trafiłam nie na ten dworzec, na który spodziewałam się trafić (bo główny jest w przebudowie). Zaskoczona dumałam chwil kilka, w którym kierunku, u licha, iść, jednak po skomunikowaniu się z tubylcami, uzyskałam wszystkie potrzebne informacje i bez większych problemów trafiłam do mojego pierwszego hosta, a w zasadzie „hostki”. Swoją drogą. Łódź bardzo lubię i cieszę się, że chociaż na chwilę mogłam do niej wrócić.
Tymczasem - za 7 godzin Berlin.
są ze mną: Michałek, Blendi i książka od Magdy i Majki |
Nazwałaś go Michałek? :*
OdpowiedzUsuńAniu, nie leciałam samolotem, ale myślę, że bałabym się tak jak Ty (przypominaj sobie wtedy Michała, może uspokoi nerwy?:D)
OdpowiedzUsuńNiech wszystko idzie zgodnie z planem i pisz nam tu relacje! :) :*
"nic do ocalenia" - touche! Ale co tam samoloty.
OdpowiedzUsuńPrzygoda!
BTW Pozdrowienia z Austrii :)
Pola
Jednego nie rozumiem - PO CO uczestniczysz w tym biciu brawa, skoro Ci się to nie podoba? Przecież jeśli NIE będziesz biła, to Cię nie zamkną. Co najwyżej ktoś w duchu pogratuluje Ci odwagi.
OdpowiedzUsuńA gdzie napisałam, że TEŻ biję brawo? NIGDY tego nie robię, ale z samolotu nie jestem w stanie ani uciec przez zamknięte okno, ani schować się pod krzesło, żeby ostentacyjnie pokazać, co o tym myślę.
OdpowiedzUsuńuczestniczę w sensie, że siedzę tam i jestem współodpowiedzialna za to, co się dzieje, mimo że tego nie robię, o. taki był sens mojej wypowiedzi
OdpowiedzUsuńufff ;D
OdpowiedzUsuń