sobota, 7 kwietnia 2012

PRZEJŚCIE GRANICZNE HALMEU – DJAKOVO, cz. 2

            Czas się kurczył. Odjazd pociągu był coraz bliżej. My celu – niekoniecznie.
            Po przebyciu trzech kilometrów dziurawej drogi, wiodącej od zardzewiałego znaku przez pola do granicy rumuńsko-ukraińskiej, dotarliśmy do przejścia.

– Dzień dobry, a wy dokąd? – celnik przywitał nas tak, jakby nie wiedział, po co się przychodzi w miejsca takie jak to.
– Na Ukrainę.

Uwaga! Teraz nastąpi wyjaśnienie, dlaczego trzeba podchodzić z dystansem do map samochodowych, kiedy podróżuje się bez auta.

– Ale to przejście samochodowe.

Nie bardzo zrozumieliśmy. Albo nie chcieliśmy zrozumieć.
– Jak to? Czyli nie możemy przejść go na piechotę?
– Nie możecie.
– I w żaden sposób? Nawet po cichutku? Przebiegniemy…
– W żaden.
– Nie?
– Nie.
– To co my mamy zrobić?! – wizja wracania się gdzieś i szukania innej drogi wyjścia z Rumunii mogła mnie doprowadzić do płaczu w każdej sekundzie, a już szczególnie po mało przespanej nocy w pociągu.
Celnik zainteresował się nami:
– A skąd wy właściwie się tu wzięliście? Skąd idziecie?
– Z Ukrainy.
– Z Ukrainy?! – teraz on się zdziwił.
– Tak. Przez Mołdawię i Rumunię. Wracamy do domu, do Polski.  
Celnik skonsultował się z celniczką. Zrobiło im się nas żal. Zmęczeni, z wielkimi plecakami zadaliśmy sobie już przecież wystarczająco dużo trudu, żeby dotrzeć do niemal nieznanej wsi granicznej. Naprawdę, tam nie było żywego ducha, poza nami i celnikami. Swoją drogą, na takim przejściu mogłabym pracować. Nie narobiłabym się, a książki bym sobie poczytała, języków pouczyła. Patrząc z innej perspektywy – my pewnie byliśmy o wiele większą atrakcją dla pracowników przejścia niż oni dla nas. My mieliśmy przygody codziennie, a oni zabłąkanych przybyszów przybywających z Ukrainy na Ukrainę z całą pewnością rzadziej.  

– Możecie tutaj poczekać na jakiś samochód. Jak przyjedzie, zapytamy, czy kierowca nie mógłby was przewieźć na drugą stronę.

Wnioskując z zabójczego ruchu na drodze i z niebotycznego hałasu z niej dobiegającego (aż dziw, że dało się słyszeć bzyczące wokół muchy), prawdopodobieństwo pojawienia się jakiegoś samochodu było znikome.
– To sobie poczekamy do wieczora – rozsiadłam się na murku.
– Do Lwowa zawsze możemy dojechać jutro, nigdzie nam się przecież nie spieszy – pocieszył Michał.

10 minut później zdarzyła się rzecz niezwykła. Na horyzoncie pojawiło się auto. Lwów znów stał się osiągalny!

            Kolejny celnik. Tym razem ukraiński.
– Wy dokąd?
– Do Lwowa.
Wyraz zdumienia na twarzy mężczyzny.
– Jak tam chcecie dotrzeć?
Zakłopotanie na naszych licach.
– Nie wiemy…
– Widzę właśnie, że nie wiecie, co robicie. Jak wam się poszczęści, dziś może złapiecie jakiś autobus do następnego miasteczka. Ale jeżdżą one najwyżej cztery na dzień.

Z Djakova, jak się okazało, nie jeździły bezpośrednie busy do miasta, z którego mieliśmy pociąg do Lwowa. Trzeba było jechać do nieco większego miasteczka pośredniego (tego, o którym mówił celnik), a z niego dopiero do tego największego ze stacją kolejową. Już nam było obojętne, czym i jak mamy się tam dostać. Mieliśmy tylko cel. Uświęcił wszystkie środki. Zafiksowani na tym punkcie, byliśmy w stanie przepłynąć wpław Amazonkę i przeskoczyć przez Ural na jednej nodze, aby dotrzeć na pociąg w narzuconym przez siebie odcinku czasowym. Poza tym przynajmniej jedno z nas dwojga jest uparte. Nie zgadniecie, kto. A jak się uprę i zaprę, to zrobię wszystko (to się zdradziłam).

Trzeba było więc machać hrywnami, żeby złapać stopa – machaliśmy. Trzeba było biegać z mapą, podciągając opadające gacie, biegaliśmy… Ale, po kolei.

Droga rozchodziła się w dwie, tworząc trójkąt. Wcześniej znaleźliśmy sklep i wymieniliśmy pieniądze. Stanęliśmy nie przy rozstaju, ale dalej, przy jednej z dróg i jedynym na niej przystanku, łudząc się, że a nuż coś przyjedzie.
– Pokażcie kierowcom, że macie pieniądze. Inaczej się nie zatrzymają – wzięliśmy do serca radę miejscowych.
Ale niestety, pojedyncze auta, które czasem pojawiały się nie wiadomo skąd, nie chciały zwolnić nawet wtedy, kiedy machałam doń hrywnami, kusząc kierowców sowitą zapłatą (w kieszeni przygotowane miałam drobne, którymi tak naprawdę planowaliśmy zapłacić za przejazd). Gdy tak sobie staliśmy i machaliśmy w przestworza, zastanawiając się jednocześnie, gdzie by tu w razie czego rozbić namiot wieczorem, w oddali pojawił się autobus.

I pomknął. I przemknął. I wymknął się nam. Pojechał nie naszą ulicą, tylko drugą. W te pędy, bez zastanowienia, ruszyłam za nim w pościg. Wymachując mapą jedną ręką, podciągając opadające spodnie drugą (zgubiłam pasek i chyba nawet trochę schudłam) oraz wykrzykując coś (nie pamiętam, co) udało mi się dokonać tego, na czym mi zależało – zwróciłam na siebie uwagę i kierowcy, i pasażerów.

Autobus zatrzymał się, uprzejmie czekając, aż go dopadnę. Przebiegłam przed maską, żeby upewnić się, czy na pewno jedzie tam, gdzie i my. Jechał! Zdyszana, wpadłam do wnętrza pojazdu. Był pełen. Wszyscy z zainteresowaniem patrzyli na mnie. Turystów ci u nich pod dostatkiem nie ma, biegnąca więc na złamanie karku rozczochrana postać z mapą i za dużymi spodniami zaciekawiła ich. Niewątpliwie. Po raz kolejny staliśmy się największą atrakcją dnia. Cóż, dobrze móc radować ludzi. Kierowca nie zastanawiał się długo, czy nam pomóc, a pasażerowie mu przyklasnęli. Silnik autobusu został wyłączony i wszyscy zgodnie czekali aż pobiegnę z powrotem 300 metrów w jedną stronę po Michała i po nasze bagaże.

Wdrapaliśmy się do pojazdu. Z wrażenia zapomniałam, dokąd chcemy jechać. Mapa, żeby pokazać miejscowość na niej, rozkładała się wszędzie, tylko nie na właściwym punkcie. Cały autobus wstrzymał oddech. Głęboki wydech nastąpił w chwili wypowiedzenia na głos odpowiedniej nazwy. Radośnie ruszyliśmy przed siebie. Zdobyliśmy sympatię wszystkich pasażerów – jak działać, to kompleksowo.

Miły kierowca zjechał z trasy, żeby tylko nas podwieźć na dworzec autobusowy – dzięki temu złapaliśmy kolejny pojazd. I tym sposobem zdążyliśmy na pociąg do Lwowa.


1 komentarz:

Nawet jeśli nie jesteś zarejestrowanym użytkownikiem Bloggera, również możesz napisać komentarz!
Wybierasz: "Komentarz jako" -> "Nazwa/adres URL". Wpisujesz swoje imię (albo adres URL, ale nie trzeba) i publikujesz komentarz. Na końcu system poprosi Cię o przepisanie hasła z obrazka.
Zapraszam do inspirujących rozmów!