czwartek, 5 kwietnia 2012

PRZEJŚCIE GRANICZNE HALMEU – DJAKOVO, cz. 1


Rumunia / Ukraina, sierpień 2011

Pół Rumunii przejechawszy, tylko po to, żeby dostać się z powrotem na Ukrainę, zorientowaliśmy się, że mapa samochodowa nie bez powodu taką się nazywa. Ale to dopiero potem. Najpierw podjęta została decyzja.

– Jestem zmęczona – rzekłam dnia pewnego, marznąc w namiocie. Nocą wśród wysokich gór temperatura spadała znacznie, a koniec sierpnia w Rumunii to już nie czerwiec. Poza tym pięć tygodni w podróży dało nam trochę w kość. – Chodź, wracamy do domu.
– Masz rację. Już i tak dużo zjeździliśmy – ku mej uciesze, byliśmy z M. zgodni. – Jak wracamy?
– Jak już wracać, to wracać! Najszybciej, przez Ukrainę.

Mapa pokazała nam, że wystarczy, że przejedziemy jedynie wspomniane na początku pół Rumunii i już. Dotrzemy do przejścia granicznego Halmeu – Djakovo. Papierowy przewodnik (niech go licho!) nic nie dopowiedział, poza tym jedynie, że to przejście „z ograniczeniami”. Nie bardzo zainteresowaliśmy się, co to znaczy. „Przejście to przejście. Czemu mamy nie przejść? Przejdziemy!” – ta piękna myśl zaświtała nam w głowach i radośnie się w nich obijała. Do czasu.

Mieliśmy 5 godzin na to, żeby z Satu Mare dostać się do Mukaczewa na pociąg do Lwowa. A 100 km, które nam pozostało, toż to już nic przecież. Gorzej, że w Satu Mare nikt nie umiał nam odpowiedzieć, w jaki sposób dostać się do granicy…

– To niemożliwe! Do Medyki jeździ po kilka busów na godzinę!
Ale Helmeu nie było Medyką.

Bus odjeżdżał raz na jakiś czas z miejsca, do którego w życiu byśmy nie trafili, gdyby dobrzy ludzie nas nie pokierowali mimo naszej łamanej nierumuńszczyzny. Dobrych ludzi w tym przypadku było akurat mniej niż naciągaczy – taksówkarze i ich koledzy łudzili się, że nabierzemy się i zapłacimy dziesiątki euro. Koniec końców: dotarliśmy na autobus.

Jedziemy, jedziemy sobie żwawo. Słuchamy gwary węgiersko-rumuńsko-ukraińskiej (granica z Węgrami też jest blisko). Jedziemy, jedziemy. Słuchamy gwary. Jedziemy, jedziemy. Dojeżdżamy. Dojechaliśmy. Ostatni przystanek, wszyscy wysiedli, a granicy nie ma.

– Panie kierowco, a frontiera to gdzie?
– To nie tu, trzeba było wysiąść wcześniej – kierowca miły, tyle dobrego.
– Yy, ale nie mijaliśmy żadnych znaków, szlabanów, samochodów, przepychających się tłumów, przemytników upychających papierosy w bieliźnie…
– Jadę z powrotem, wysadzę was na odpowiednim przystanku.

Kilka minut później ZOBACZYLIŚMY ZNAK. Zardzewiałą strzałkę z napisem: frontiera… Zatrzymaliśmy się.

– Pójdziecie 3 kilometry prosto i dojdziecie do granicy. Miłego dnia! – kierowca miły. Ale co dobre, szybko się kończy.

I zostaliśmy sami. Niemalże w szczerym polu. Na drodze, na której końcu majaczyły niebieskie szlabany. Na drodze z dziurami i pięknymi polnymi krajobrazami po jej obu stronach. Na drodze, przy której wprawdzie stały jakieś domy, ale żaden z nich nie był ani kantorem, ani sklepem. Bez pieniędzy i zrozumienia sytuacji ruszyliśmy przed siebie. My, dwie ofiary losu próbujące przedostać się na Ukrainę.

CDN


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nawet jeśli nie jesteś zarejestrowanym użytkownikiem Bloggera, również możesz napisać komentarz!
Wybierasz: "Komentarz jako" -> "Nazwa/adres URL". Wpisujesz swoje imię (albo adres URL, ale nie trzeba) i publikujesz komentarz. Na końcu system poprosi Cię o przepisanie hasła z obrazka.
Zapraszam do inspirujących rozmów!