Jechać do kraju, który oficjalnie
nie jest uznawany za kraj – to już ciekawe przeżycie. Słyszeć o nim przedziwne
rzeczy wcześniej, w tym między innymi to, że można nie wrócić (bo uznają za
szpiega albo innego typa spod ciemnej gwiazdy i zamkną w więzieniu) – jeszcze
bardziej podsyca ciekawość. Dreszczyk emocji przebiega po plecach, źrenice
rozszerzają się w oczekiwaniu na niewiadome, serce wyrywa się do przodu, przed
autobus podążający leniwie przed siebie, a cały organizm wypełnia nic, tylko
adrenalina. Tak, tak. Wizyta w Tyraspolu, stolicy Republiki Naddniestrzańskiej,
była bez wątpienia tą, na którą czekaliśmy najbardziej.
Co takiego niesamowitego miało
być w Naddniestrzu? Przede wszystkim ustrój polityczny. W kraju tym panuje
wciąż komunizm. Pieniądze, których nigdzie indziej ani nie można kupić, ani
sprzedać, ani nawet zobaczyć, dumnie prezentujące na rewersach sierp i młot.
CCCP widniejące na propagandowych billboardach obok wizerunków prezydenta kraju
serdecznie witającego się z prezydentem Rosji, kilkumetrowy Lenin
z płaszczem powiewającym niczym skrzydła aniele, górujący przed budynkiem
rządowym w pobliżu czołgu – eksponatu. Tak, właśnie to miało być niesamowite. Pojechaliśmy
więc przyjrzeć się temu z bliska.
Autobus z Kiszyniowa do Tyraspolu
parł przed siebie. W telewizorze osładzającym trudy podróży tańczył i śpiewał
gwiazdor tamtejszych ziem, Filip Kirkorov (cover tureckiego bodajże przeboju Disco disco partizani już na zawsze
przywodził nam na myśl będzie tę roztańczoną postać wschodniego szoł biznesu).
Mimo ekscytacji na moment zrzedła mi mina. Kiedy my jechaliśmy pomiędzy brzydkimi
blokowiskami i niczym więcej po to tylko, żeby gonić czasy, które powinniśmy
zostawić daleko za sobą, na wyświetlaczu komórki pojawił się sms od kolegi trampingujacego
w Grecji. Brzmiał mniej więcej tak: „Pozdrowienia z Olimpu. Góra bogów jest
przepiękna”. Dygresja: pozazdrościłam na tyle, że może w tym roku wespnę się z
prześcieradłem i wieńcem laurowym na te 2918 m. Koniec dygresji.
Pierwsze rozczarowanie spotkało
nas na granicy. Nikt nie krzyczał, nikt nie chciał zamykać w więzieniu, a miły
celnik – mimo że kaleczyliśmy rosyjski – spokojnie wytłumaczył, jak mamy
wypełnić kartę wjazdową (karta wjazdowa na 10 godzin; na więcej turyście nie
wolno wjechać, chyba, że pomoże mu w tym jakiś mieszkaniec Naddniestrza – wtedy
czas pobytu da się przedłużyć). Co dalej? Główna ulica imienia Lenina nie
zrobiła na nas większego wrażenia. Po dziesięciu dniach na Krymie byliśmy już przyzwyczajeni,
że wszystkie główne deptaki noszą jego imię. Liczyliśmy na więcej. Na przykład
na to, że popiersia towarzysza Uljanowa spoglądać będą na nas z każdego kąta
Tyraspolu. Tymczasem tylko ten jeden wyżej wspomniany potężny pomnik parzył na
nas z góry, wspominając z nostalgią czasy dawnej świetności.
Im dalej szliśmy, tym bardziej
przekonywaliśmy się, że miasto jest jak.. miasto. Takie polskie, swojskie,
zagłębiowskie. Nie musiałam z domu wyjeżdżać – wystarczy rozejrzeć się wokół
albo pojechać do sąsiedniego miasta, żeby zobaczyć te same blokowiska, te same
małe sklepy pamiętające okres sprzed transformacji, ten sam brak remontów i odpadający
ze ścian tynk. Owszem, mamy pieniążki z sierpem i młotem. Owszem, widzieliśmy
panów w mundurach oraz czołg. Owszem, przekroczyliśmy granicę państwa, które
„nie istnieje”. Jednak chyba za wielu fajerwerków się spodziewaliśmy. Jak w
Polsce białe niedźwiedzie nie biegają po ulicach i alfabetem narodowym nie jest
cyrylica, tak w Naddniestrzu armia nie stoi w gotowości bojowej na ulicach, a
nawet jeśli spotka się w nim żołnierza, nie strzela on do nikogo ot tak, dla
przyjemności. Więcej, ludzie wiedzą, co dzieje się na świecie innym niż Rosja,
a obiad można zjeść w jednej z sieciówek pizzerio-restauracji. Przykro mi,
proszę Państwa, Republika Naddniestrza nie jest dziczą.
Wniosek? Nigdy nie słuchajcie
innych. Albo inaczej: słuchajcie, bądźcie ostrożni, kiedy ktoś Was przed czymś
przestrzega, ale nie wierzcie w jego słowa ślepo. Bo albo nigdzie nie
pojedziecie, albo nie zobaczycie najbardziej wartościowych miejsc. My
pojechaliśmy. I, mimo że było inaczej niż w naszych wyobrażeniach,
stymulowanych zawzięcie przez różne media i relacje, nie żałujemy.
zabójczego ruchu na głównej ulicy nie ma |
stacja: Tyraspol |
głośniki na słupach, dawno nie widziałam |