poniedziałek, 14 maja 2012

TYRASPOL, NADDNIESTRZE (MOŁDAWIA)

Mołdawia, sierpień 2011

Jechać do kraju, który oficjalnie nie jest uznawany za kraj – to już ciekawe przeżycie. Słyszeć o nim przedziwne rzeczy wcześniej, w tym między innymi to, że można nie wrócić (bo uznają za szpiega albo innego typa spod ciemnej gwiazdy i zamkną w więzieniu) – jeszcze bardziej podsyca ciekawość. Dreszczyk emocji przebiega po plecach, źrenice rozszerzają się w oczekiwaniu na niewiadome, serce wyrywa się do przodu, przed autobus podążający leniwie przed siebie, a cały organizm wypełnia nic, tylko adrenalina. Tak, tak. Wizyta w Tyraspolu, stolicy Republiki Naddniestrzańskiej, była bez wątpienia tą, na którą czekaliśmy najbardziej.

Co takiego niesamowitego miało być w Naddniestrzu? Przede wszystkim ustrój polityczny. W kraju tym panuje wciąż komunizm. Pieniądze, których nigdzie indziej ani nie można kupić, ani sprzedać, ani nawet zobaczyć, dumnie prezentujące na rewersach sierp i młot. CCCP widniejące na propagandowych billboardach obok wizerunków prezydenta kraju serdecznie witającego się z prezydentem Rosji, kilkumetrowy Lenin z płaszczem powiewającym niczym skrzydła aniele, górujący przed budynkiem rządowym w pobliżu czołgu – eksponatu. Tak, właśnie to miało być niesamowite. Pojechaliśmy więc przyjrzeć się temu z bliska.


Autobus z Kiszyniowa do Tyraspolu parł przed siebie. W telewizorze osładzającym trudy podróży tańczył i śpiewał gwiazdor tamtejszych ziem, Filip Kirkorov (cover tureckiego bodajże przeboju Disco disco partizani już na zawsze przywodził nam na myśl będzie tę roztańczoną postać wschodniego szoł biznesu). Mimo ekscytacji na moment zrzedła mi mina. Kiedy my jechaliśmy pomiędzy brzydkimi blokowiskami i niczym więcej po to tylko, żeby gonić czasy, które powinniśmy zostawić daleko za sobą, na wyświetlaczu komórki pojawił się sms od kolegi trampingujacego w Grecji. Brzmiał mniej więcej tak: „Pozdrowienia z Olimpu. Góra bogów jest przepiękna”. Dygresja: pozazdrościłam na tyle, że może w tym roku wespnę się z prześcieradłem i wieńcem laurowym na te 2918 m. Koniec dygresji.

Pierwsze rozczarowanie spotkało nas na granicy. Nikt nie krzyczał, nikt nie chciał zamykać w więzieniu, a miły celnik – mimo że kaleczyliśmy rosyjski – spokojnie wytłumaczył, jak mamy wypełnić kartę wjazdową (karta wjazdowa na 10 godzin; na więcej turyście nie wolno wjechać, chyba, że pomoże mu w tym jakiś mieszkaniec Naddniestrza – wtedy czas pobytu da się przedłużyć). Co dalej? Główna ulica imienia Lenina nie zrobiła na nas większego wrażenia. Po dziesięciu dniach na Krymie byliśmy już przyzwyczajeni, że wszystkie główne deptaki noszą jego imię. Liczyliśmy na więcej. Na przykład na to, że popiersia towarzysza Uljanowa spoglądać będą na nas z każdego kąta Tyraspolu. Tymczasem tylko ten jeden wyżej wspomniany potężny pomnik parzył na nas z góry, wspominając z nostalgią czasy dawnej świetności.

Im dalej szliśmy, tym bardziej przekonywaliśmy się, że miasto jest jak.. miasto. Takie polskie, swojskie, zagłębiowskie. Nie musiałam z domu wyjeżdżać – wystarczy rozejrzeć się wokół albo pojechać do sąsiedniego miasta, żeby zobaczyć te same blokowiska, te same małe sklepy pamiętające okres sprzed transformacji, ten sam brak remontów i odpadający ze ścian tynk. Owszem, mamy pieniążki z sierpem i młotem. Owszem, widzieliśmy panów w mundurach oraz czołg. Owszem, przekroczyliśmy granicę państwa, które „nie istnieje”. Jednak chyba za wielu fajerwerków się spodziewaliśmy. Jak w Polsce białe niedźwiedzie nie biegają po ulicach i alfabetem narodowym nie jest cyrylica, tak w Naddniestrzu armia nie stoi w gotowości bojowej na ulicach, a nawet jeśli spotka się w nim żołnierza, nie strzela on do nikogo ot tak, dla przyjemności. Więcej, ludzie wiedzą, co dzieje się na świecie innym niż Rosja, a obiad można zjeść w jednej z sieciówek pizzerio-restauracji. Przykro mi, proszę Państwa, Republika Naddniestrza nie jest dziczą.

Wniosek? Nigdy nie słuchajcie innych. Albo inaczej: słuchajcie, bądźcie ostrożni, kiedy ktoś Was przed czymś przestrzega, ale nie wierzcie w jego słowa ślepo. Bo albo nigdzie nie pojedziecie, albo nie zobaczycie najbardziej wartościowych miejsc. My pojechaliśmy. I, mimo że było inaczej niż w naszych wyobrażeniach, stymulowanych zawzięcie przez różne media i relacje, nie żałujemy. 

zabójczego ruchu na głównej ulicy nie ma
stacja: Tyraspol
głośniki na słupach, dawno nie widziałam

niedziela, 6 maja 2012

TWIERDZA W SUDAKU

Sudak, lipiec albo sierpień 2011

– Nie zlezę stąd! – zaparłam się nogami i rękami na śliskim kamieniu. Zamiast po ludzku wejść na twierdzę w Sudaku drzwiami, my jak zwykle szukaliśmy przygody. Wdrapaliśmy się na nią z drugiej strony. Widok zapierał dech w piersiach, ale cóż z tego. Zejść trzeba było jakoś. Parę osób też wdrapywało się na górę po skałach, a potem z niej schodziło. Dlaczego my byśmy mieli tego nie zrobić? Może dlatego, że oni nie mieli plecaków z całym dobytkiem na plecach, włącznie z kuchenką gazową, namiotem i garnkami. Może też dlatego, że ja się po prostu zaparłam. A troszkę uparta jestem, nie powiem.
– Weszłaś, to i zejdziesz – Michał jak zwykle zachowywał stoicki spokój.

Ale, jak każdy z nas doskonale wie, wejście to najprostsza rzecz na świecie – w przeciwieństwie do zejścia. Koty też włażą na czubek drzewa, a potem drą się wniebogłosy, żeby ktoś je z tego czubka ściągnął. Ja się nie darłam wprawdzie, ale upór maniaka, z jakim tkwiłam w jednym miejscu, nie wróżył nic dobrego. 
Pewnie myślicie, że to wielka góra była. Ależ skąd. Tyle tylko, że śliska. Pewnie niejeden z Was zdecydowałby się wejść na nią „nie po ludzku” i pewnie każdy by zszedł. I ja pewnie też bym zeszła, gdyby nie to, że wyobraziłam sobie jak lecę na łeb na szyję w dół, bo plecak mnie przeważył i brutalnie zaburzył poczucie równowagi. I koniec. 

– Nie zejdę!
– Ale musisz, nie będziesz tu tkwić na wieki. 
– Jak jesteś taki mądry, to zejdź, odłóż swój plecak, przyjdź po mój, zejdź, to i ja zejdę. 
– Uspokój się i schodź.
– Nie.
Czasem moje „nie” znaczy „nie wiem”, choć najczęściej jednak znaczy to, co znaczy.  
– Weszłaś, zejdziesz. To nic trudnego.
– Nie i już. Nie pójdę tam, choćby nie wiem co.  Jeszcze mi życie miłe. Ciągle tylko pchamy się gdzieś, gdzie nie trzeba.
– Sama się pchasz.
– Wiem.
Jak widać, rozmowa nie prowadziła do żadnych konstruktywnych wniosków. Ale że tkwienie w tym samym miejscu, kiedy z nieba lał się żar, a skały były gorące, nie sprzyjało rozwiązaniu sytuacji, trzeba było coś wymyślić. Droga wyjścia znalazła się bardzo szybko. Górę skalną łączyło z fragmentem murów przyjemne przejście – dziwne było tylko to, że nikt nim nie chodził. „Przejście zamknięte”, słyszeliśmy z każdej strony.

– Zamknięte? Nie obchodzi mnie to. Muszą mi otworzyć – ruszyłam przed siebie.
Człowiek zdesperowany jest w stanie zrobić wszystko. Mnie kołatało w głowie tylko jedno: zejść z twierdzy w normalny sposób, a nie sturlać się z niej. 
Zza zamkniętej bramy wychynęła głowa stróża:
– Pani, tu jest zakryto! Zakryto! (Zamknięte) – krzyczał już ze stosownej odległości, abym zawróciła.
– Niet. Ja mam vielikij rjukzak i przejdę tędy, bo tam się zabiję! – odkrzykiwałam średnio po rosyjsku, najważniejsze jednak słowa były zrozumiałe. 
– Zakryto!
– Niet!

Niewzruszona parłam przed siebie, gotowa wciskać stróżowi do ręki łapówkę. Co tam hrywny, ważne, żeby zejść z twierdzy.
Stróż nie był miły. Ale niesamowicie szybko zrozumiał, że albo będzie musiał nas wpuścić, albo rozbijemy pod jego bramą obóz i będziemy go męczyć po wiek wieków, dopóki tego nie zrobi. Obyło się bez łapówek.

Wprawdzie nadal nie po ludzku, przez bramę, tylko przez płot od strony urwiska, ale cel – który w tym przypadku naprawdę uświęcił środki – został osiągnięty. 

po prawej płotek, przez który skakaliśmy
górka
nie zejdę!
widoki