Czas się kurczył. Odjazd pociągu
był coraz bliżej. My celu – niekoniecznie.
Po
przebyciu trzech kilometrów dziurawej drogi, wiodącej od zardzewiałego znaku przez
pola do granicy rumuńsko-ukraińskiej, dotarliśmy do przejścia.
– Dzień dobry,
a wy dokąd? – celnik przywitał nas tak, jakby nie wiedział, po co się
przychodzi w miejsca takie jak to.
– Na Ukrainę.
Uwaga! Teraz
nastąpi wyjaśnienie, dlaczego trzeba podchodzić z dystansem do map
samochodowych, kiedy podróżuje się bez auta.
– Ale to
przejście samochodowe.
Nie bardzo
zrozumieliśmy. Albo nie chcieliśmy zrozumieć.
– Jak to? Czyli
nie możemy przejść go na piechotę?
– Nie możecie.
– I w żaden
sposób? Nawet po cichutku? Przebiegniemy…
– W żaden.
– Nie?
– Nie.
– To co my
mamy zrobić?! – wizja wracania się gdzieś i szukania innej drogi wyjścia z
Rumunii mogła mnie doprowadzić do płaczu w każdej sekundzie, a już szczególnie
po mało przespanej nocy w pociągu.
Celnik
zainteresował się nami:
– A skąd wy właściwie
się tu wzięliście? Skąd idziecie?
– Z Ukrainy.
– Z Ukrainy?!
– teraz on się zdziwił.
– Tak. Przez
Mołdawię i Rumunię. Wracamy do domu, do Polski.
Celnik
skonsultował się z celniczką. Zrobiło im się nas żal. Zmęczeni, z wielkimi
plecakami zadaliśmy sobie już przecież wystarczająco dużo trudu, żeby dotrzeć
do niemal nieznanej wsi granicznej. Naprawdę, tam nie było żywego ducha, poza
nami i celnikami. Swoją drogą, na takim przejściu mogłabym pracować. Nie
narobiłabym się, a książki bym sobie poczytała, języków pouczyła. Patrząc z
innej perspektywy – my pewnie byliśmy o wiele większą atrakcją dla pracowników
przejścia niż oni dla nas. My mieliśmy przygody codziennie, a oni zabłąkanych
przybyszów przybywających z Ukrainy na Ukrainę z całą pewnością rzadziej.
– Możecie
tutaj poczekać na jakiś samochód. Jak przyjedzie, zapytamy, czy kierowca nie
mógłby was przewieźć na drugą stronę.
Wnioskując z
zabójczego ruchu na drodze i z niebotycznego hałasu z niej dobiegającego (aż
dziw, że dało się słyszeć bzyczące wokół muchy), prawdopodobieństwo pojawienia
się jakiegoś samochodu było znikome.
– To sobie
poczekamy do wieczora – rozsiadłam się na murku.
– Do Lwowa
zawsze możemy dojechać jutro, nigdzie nam się przecież nie spieszy – pocieszył
Michał.
10 minut
później zdarzyła się rzecz niezwykła. Na horyzoncie pojawiło się auto. Lwów
znów stał się osiągalny!
Kolejny
celnik. Tym razem ukraiński.
– Wy dokąd?
– Do Lwowa.
Wyraz
zdumienia na twarzy mężczyzny.
– Jak tam
chcecie dotrzeć?
Zakłopotanie
na naszych licach.
– Nie wiemy…
– Widzę
właśnie, że nie wiecie, co robicie. Jak wam się poszczęści, dziś może złapiecie
jakiś autobus do następnego miasteczka. Ale jeżdżą one najwyżej cztery na
dzień.
Z Djakova, jak
się okazało, nie jeździły bezpośrednie busy do miasta, z którego mieliśmy
pociąg do Lwowa. Trzeba było jechać do nieco większego miasteczka pośredniego
(tego, o którym mówił celnik), a z niego dopiero do tego największego ze stacją
kolejową. Już nam było obojętne, czym i jak mamy się tam dostać. Mieliśmy tylko
cel. Uświęcił wszystkie środki. Zafiksowani na tym punkcie, byliśmy w stanie
przepłynąć wpław Amazonkę i przeskoczyć przez Ural na jednej nodze, aby dotrzeć
na pociąg w narzuconym przez siebie odcinku czasowym. Poza tym przynajmniej
jedno z nas dwojga jest uparte. Nie zgadniecie, kto. A jak się uprę i zaprę, to
zrobię wszystko (to się zdradziłam).
Trzeba było
więc machać hrywnami, żeby złapać stopa – machaliśmy. Trzeba było biegać z
mapą, podciągając opadające gacie, biegaliśmy… Ale, po kolei.
Droga
rozchodziła się w dwie, tworząc trójkąt. Wcześniej znaleźliśmy sklep i
wymieniliśmy pieniądze. Stanęliśmy nie przy rozstaju, ale dalej, przy jednej z
dróg i jedynym na niej przystanku, łudząc się, że a nuż coś przyjedzie.
– Pokażcie
kierowcom, że macie pieniądze. Inaczej się nie zatrzymają – wzięliśmy do serca
radę miejscowych.
Ale niestety,
pojedyncze auta, które czasem pojawiały się nie wiadomo skąd, nie chciały zwolnić
nawet wtedy, kiedy machałam doń hrywnami, kusząc kierowców sowitą zapłatą (w
kieszeni przygotowane miałam drobne, którymi tak naprawdę planowaliśmy zapłacić
za przejazd). Gdy tak sobie staliśmy i machaliśmy w przestworza, zastanawiając
się jednocześnie, gdzie by tu w razie czego rozbić namiot wieczorem, w oddali
pojawił się autobus.
I pomknął. I
przemknął. I wymknął się nam. Pojechał nie naszą ulicą, tylko drugą. W te pędy,
bez zastanowienia, ruszyłam za nim w pościg. Wymachując mapą jedną ręką,
podciągając opadające spodnie drugą (zgubiłam pasek i chyba nawet trochę
schudłam) oraz wykrzykując coś (nie pamiętam, co) udało mi się dokonać tego, na
czym mi zależało – zwróciłam na siebie uwagę i kierowcy, i pasażerów.
Autobus
zatrzymał się, uprzejmie czekając, aż go dopadnę. Przebiegłam przed maską, żeby
upewnić się, czy na pewno jedzie tam, gdzie i my. Jechał! Zdyszana, wpadłam do
wnętrza pojazdu. Był pełen. Wszyscy z zainteresowaniem patrzyli na mnie.
Turystów ci u nich pod dostatkiem nie ma, biegnąca więc na złamanie karku
rozczochrana postać z mapą i za dużymi spodniami zaciekawiła ich. Niewątpliwie.
Po raz kolejny staliśmy się największą atrakcją dnia. Cóż, dobrze móc radować
ludzi. Kierowca nie zastanawiał się długo, czy nam pomóc, a pasażerowie mu
przyklasnęli. Silnik autobusu został wyłączony i wszyscy zgodnie czekali aż
pobiegnę z powrotem 300
metrów w jedną stronę po Michała i po nasze bagaże.
Wdrapaliśmy
się do pojazdu. Z wrażenia zapomniałam, dokąd chcemy jechać. Mapa, żeby pokazać
miejscowość na niej, rozkładała się wszędzie, tylko nie na właściwym punkcie.
Cały autobus wstrzymał oddech. Głęboki wydech nastąpił w chwili wypowiedzenia
na głos odpowiedniej nazwy. Radośnie ruszyliśmy przed siebie. Zdobyliśmy
sympatię wszystkich pasażerów – jak działać, to kompleksowo.
Miły kierowca zjechał z trasy, żeby tylko nas podwieźć na dworzec
autobusowy – dzięki temu złapaliśmy kolejny pojazd. I tym sposobem zdążyliśmy
na pociąg do Lwowa.