sobota, 17 marca 2012

PRZYPADKOWE SPOTKANIA, cz. III – KIBIC PEWNEGO KLUBU SPORTOWEGO

Kopenhaga, 2009

Stałam w kolejce do czajnika. Dwa kubki z niezaparzoną herbatą trzymałam w mych dłoniach (w każdej po jednym) i cierpliwie czekałam na gorącą wodę. Byliśmy w hostelu (tym z 66-osobowym pokojem, o którym już kiedyś wspominałam) i zamierzaliśmy właśnie zjeść śniadanie lub obiad. Polaków wielu się tam nie przewijało – do czasu przyjazdu pokaźnej grupy kibiców na mecz ligowy. Spaliśmy z nimi chyba nawet w tym samym pokoju, nie jestem tego jednak pewna; na takiej hali da się nie zapamiętać wszystkich współlokatorów, poza tym niekoniecznie chcieliśmy się z nimi zapoznawać. Dlaczego, tłumaczyć długo nie muszę. Wystarczy wspomnieć na to, co dzieje się na i po meczach. Czasem po prostu trochę wstyd tym, którzy się nie piorą fanatycznie po gębach, że należą do tej samej nacji. Z naszej strony była to profilaktyka, może nieuzasadniona i krzywdząca. Jeśli tak, ślę przeprosiny w eter.
  
Stoję w kolejce, czekam na czajnik. Przede mną kibic. Staram się ukryć swą polskość i trochę mi z tego powodu głupio. Ja Polka (on tego nie wie), on Polak (ja wiem) i nic. Stoimy, patrząc na bulgotającą wodę. W milczeniu. Wiem, że milczenie jest złotem, często jednak wybieram zamiast niego srebro. Kibic spostrzegł, że przygotowuję się do zalania herbaty, uprzejmie więc zapytał: 
– Do you want some sugar?
– No, thank you – nie słodzę, ale zawsze miło, kiedy ktoś obcy proponuje mi cukier. Potem jeszcze zalał mi pierwszej herbatę; w uprzejmości wobec kobiet Polacy zdecydowanie brylują.
Znów milczenie. Kiedy jednak w rękach kibica zaszeleściła torebka ze sproszkowaną zupą, kiedy zobaczyłam, na obczyźnie, polskie napisy („pomidorowa z makaronem”), nie wytrzymałam:
– O, pomidorówka, widzę... – zagaiłam elokwentnie (przypomniał mi się właśnie kawał z chłopakiem w barze, który chciał zagadać do dziewczyny i poszedł na nią czekać przed WC, ale trochę nie na miejscu go tu przytaczać). Kibic aż podskoczył z wrażenia.
– (przekleństwo)! Ja tu się produkuję po angielsku, a tyś Polka!
Tak oto zaczęła się nasza znajomość. 

Pogłębiła się ona po tym, kiedy ujawniłam, gdzie mieszkam.
– Skąd jesteś? – zapytał, oczywiście, kibic.
– Z *** – odparłam. Przy czym *** to miasto rodzinne, bo to, w którym teraz mieszkam, nie jest już chyba aż tak lubiane.
– To dobrze – wyszczerzył zęby w uśmiechu, a ja odniosłam wrażenie, że chciał przez to powiedzieć: „masz szczęście, że akurat z ***”. Swoją drogą, nie wiedziałam wtedy, że nasze drużyny się naprawdę bardzo lubią, zaczepliwie – więc zapytałam:
– A jeśli byłabym skądinąd,  to wtedy co?
– Nie, nie, nic, nic – odpowiedział kibic.
Ciekawe czy dlatego, że jestem kobietą, czy że sam mój wyraz twarzy pokazuje, ile wiem o ligach polskiej piłki nożnej, czy naprawdę dlatego, że „nic”.

Może i nic, chociaż fanatyków piłki nożnej nie brakuje. Zresztą, akurat wtedy Kopenhaga ucierpiała nieco po tym, jak część polskich fanów nie dostała biletów. A już na pewno, gdybym była z innego miasta, nie dostałabym w imię przyjaźni międzyklubowej opakowania jeżynowych gum do żucia, których mój kolega-kibic miał pod dostatkiem po nocy integracyjnej z Norwegami. Wprawdzie nie mam pojęcia, skąd Norwegowie i dlaczego dostał od nich akurat kilka opakowań gum, niemniej jednak miały być smaczne – i były.
pokoik
pokoik

wtorek, 13 marca 2012

UMA VIAGEM

Voltei.
Voltei? Para onde? Onde fica o meu lugar? Talvez eu não tenha regressado. Talvez nunca regresse. Talvez não tenha o meu lugar ou – pelo contrário – tenho muitos deles: todos por onde passei na minha vida.
Chegadas e partidas. Partidas e chegadas. Existem vários ambientes onde se pode morar, mas só dois suportam a vida: água e ar. Sim, a nossa vida é uma viagem. A mais longa e... e nada mais. A vida como uma viagem é uma metáfora bonita, mas também, acima de tudo verdadeira. Viajemos e nunca nos encontramos no mesmo rio. Heráclito estava certo.
Durante a minha viagem queria perceber uma coisa. Como é possível ter muito em comum com alguém por um longo período de tempo e depois esquecer-se esta pessoa? Porque nos esquecemos? Tinha muitos amigos – agora não me lembro deles. Apenas os recordo quando vejo fotografias velhas. Tenho muitos amigos. Eles estão ao meu lado. Mas sei que não estarão para sempre. Até quando? Será suficiente para ir até ao fim do mundo ou só para atravessar a fronteira de um país e por lá ficar alguns anos. Quando não há contacto directo cada amizade e cada amor tem problemas. Às vezes encontra o seu fim.
No meu caminho passam muitas pessoas.
Muitas caras, muitos sorrisos, muitos abraços, cheios de felicidade e de alegria.
Encontramo-nos, estamos felizes, e – mais cedo ou mais tarde – separamo-nos e partimos. Realmente, encontro-me no caminho sozinha. Sempre eu, apenas eu, embora, por vezes, as outras pessoas por mim passem.


poniedziałek, 12 marca 2012

ŻEGNA NAS SŁOŃCE

Tallin żegna nas słońcem. Czy miasto to, jak mówiliście w komentarzach, rzeczywiście jest "najlepsze" spośród stolic krajów bałtyckich? Nie wiem. Jest inne od Wilna i Rygi – zdecydowanie czuć w nim ducha Skandynawii, a socreal przesunięty zostaje na dalszy, osiedlowy plan. Stare miasto, również dzięki odpowiednim dekoracjom, przenosi w dawne-dawne czasy. Na każdym rogu spotkać można ludzi przebranych w stroje średniowieczne, kramiki z rękodziełem i stylizowane na odległe epoki restauracje oraz bary. Sami zresztą odwiedziliśmy wczoraj restaurację mieszczącą się przy ratuszu, w której jedynym światłem było to rzucane przez świece, a sale, naczynia i nawet toaleta, wykonane zostały wyłącznie z drewna lub gliny.    

Mieszkaliśmy paręset metrów od Zatoki Fińskiej (ok. 80 km od Helsinek), w najwęższej (z jednej strony w ląd wcinało się jezioro, z drugiej – morze), centralnej części Tallina. Liczyliśmy na to, że zobaczymy jeszcze zamarznięty Bałtyk, ale się nie udało. Trochę kry przy brzegu i to wszystko.

Czas w Tallinie upłynął pod znakiem spacerów – po starym mieście, naokoło starego miasta i nad morze, koncertu w sobotnią noc oraz darmowej wycieczki z przewodnikiem (wspominałam o Free Walking Tours wcześniej). Bez dwóch zdań, jest to miejsce, które warto odwiedzić. I tak jak powiedzieli nasi pierwsi hostowie, po dwóch, trzech dniach spędzonych w stolicy każdego z państw bałtyckich, nachodzi ochota na powrót i dokładniejsze poznanie Litwy, Łotwy oraz Estonii.

32 godziny powrotu i Polska.

PS
Jesteśmy jednym z najtańszych krajów Europy. Myślałam, że przyjedziemy tutaj i ceny będą porównywalne z naszymi. Niestety – były wyższe. Jak dotąd jedyne miejsca na naszym kontynencie, które udało mi się odwiedzić, to Macedonia, Albania i Lwów (nie mylić z całą Ukrainą). Porównywalna jest Portugalia. Więcej tańszych lub równych Polsce miejsc nie pamiętam.

nad Zatoką Fińską
Michał model
dachy starego miasta
stare miasto
tu i niżej - ślady średniowiecza

sobota, 10 marca 2012

RYGA / TALLIN

McDonald's w Tallinie. Dobudzamy się po nocnej podróży autobusem. Temperatura na plusie – jesteśmy szczęściarzami.

Wczoraj, tak jak zapowiadałam, odwiedziliśmy wraz z naszym hostem Muzeum Samochodów (dużo zabawy) i Muzeum Holocaustu (dużo refleksji). Trocheśmy pobłądzili autobusami, więc przy okazji zobaczyliśmy też dzielnice odległe od centrum miasta.

Na osiedlach Rygi czuję się jak w domu. Daleko za centrum wyjechaliśmy zupełnie przypadkowo, ale dzięki temu zobaczyliśmy tak samo brzydki postsocjalistyczny spadek w postaci kwadratowych, szaroburych blokowisk jak u nas. Gdyby nie napisy na budynkach, pomyślałabym, że przypadkiem przysnęłam  kilkanaście godzin w autobusie podmiejskim i trafiłam do Polski. Ale co osiedla, to nie centrum. Centrum dalej piękne, bez względu na wszystko.

Dziś Tallin. Jeśli nie usnę na stojąco.
 

a to moje auto
pielmieni - jedliśmy 3 dni pod rząd (pieczone są pyszne)
Muzeum Holocaustu
dwa zdjęcia, które najbardziej mnie poruszyły
robótki ręczne z serwetek (kolejno: moja, Elvisa - hosta i Michała)

piątek, 9 marca 2012

DARMOWE WYCIECZKI PO MIEŚCIE

Zachciało mi się czekolady i przez to zgubiliśmy wycieczkę. Ale i tak już byliśmy przy końcu, więc wiele nie straciliśmy. Jaką czekoladę i jaką wycieczkę? Czy raczej: jaką wycieczkę i jaką czekoladę? Już odpowiadam.

Yellow Free Tours – polecam każdemu, kto wybiera się do krajów bałtyckich. Codziennie, czy to lato, czy zima, w południe spod jakiegoś charakterystycznego punktu miasta wyrusza darmowa wycieczka z przewodnikiem. Nie jest to zwyczajne zwiedzanie – stare miasto omija się szerokim łukiem (bo i tak przecież każdy sam do niego dociera i jest w stanie zobaczyć je na własną rękę), a idzie za to w miejsca równie ważne i jednocześnie takie, które przeciętny turysta ogląda rzadziej. Przewodnik nie skupia się na tym, żeby zmbombardować swoich słuchaczy datami, ale stara się opowiadać ciekawostki, najlepiej ukazujące koloryt danego miejsca. Kiedy ma się, tak jak my, dwa dni na to, żeby poznać Wilno, Rygę, Tallin, warto wybrać się na taką wycieczkę. Przewodnik nie nudzi i wszyscy są szczęśliwi. W Estonii też skorzystamy z możliwości darmowego zwiedzenia miasta.

A czekolada... Byliśmy właśnie w pobliżu dworca kolejowego, wycieczka niemalże dobiegała końca, kiedy nagle mym oczom ukazał się sklepik z gorącą czekoladą (taką do picia). W nim właśnie ponoć serwuje się najlepszą ryską czekoladę, dlatego pobiegłam tylko na sekundę, żeby ją zamówić. Sekunda wystarczyła, niestety. Grupa wycieczkowa się zgubiła. I to tak zgubiła, że nie było nawet cienia szansy na to, żeby ją odnaleźć (próbowaliśmy). Ale czekolada była smaczna. 

Dziś jedziemy do Muzeum Samochodów, Muzeum Holocaustu i na pchli targ. W nocy przeprawa do Tallina.

Warszawa
a to już Ryga
Michał tańczy na lodzie
śpiąca pani
koci hostel (wejście do jednej piwnicy)
podoba mi się sposób oznaczania, kiedy sklep jest czynny

środa, 7 marca 2012

RYGA

W zamian za 100 zł dostałam 15 łatów. Zrobiło mi się nieswojo. Za tak dużo pieniędzy tak mało? Ceny jednak – po przeliczeniu – podobne jak w Polsce, więc myślę, że może nawet z tej piętnastki mi coś zostanie.

Ryga jest piękna. Z jednej strony trochę skandynawska, z drugiej – widać wpływy rosyjskie. Ładnie położona, z zadbanymi budynkami, przyciąga, zachęca i nie rozczarowuje. Popołudnie spędziliśmy z hostem na oglądaniu Starego Miasta. Jutro i pojutrze będzie więcej. Dwa pełne dni na słoneczną i ciepłą (naprawdę, pogoda się poprawiła) Rygę! 

PS
Mieszka się prawie obok i nic się nie wie o krajach znajdujących się tak blisko. Czytanie języka łotewskiego jest bardzo proste - czyta się tak, jak się pisze. Słowa krótsze niż w litewskim, ale trochę - siłą rzeczy - do niego podobne.

wtorek, 6 marca 2012

TROCHĘ SIĘ NIE UDAŁO...

...ale tylko troszeczkę. Dotarliśmy nie do trzech muzeów, ale do jednego. Nie samymi muzeami człowiek jednak żyje, musieliśmy przecież znaleźć jeszcze czas na odwiedzenie Uniwersytetu Wileńskiego. I na jedzenie lokalnych potraw.

Muzeum Pieniądza, do którego trafiliśmy, jest nie tylko darmowe, ale też interaktywne. Lubię  przymiotnik "interaktywny", bo znaczy on tyle samo co "duuuuużo zabawy"! Wiedzą o tym szczególnie Skandynawowie – z największym sentymentem wspominam Muzeum Poczty w Kopenhadze. Bieganie po ogromnej sali, wykonywanie telefonów z budek telefonicznych rozstawionych po kątach i czekanie z niecierpliwością na to, który aparat zacznie dzwonić, rysowanie i drukowanie znaczków... To była wizyta! Dziś natomiast w Muzeum Pieniądza nie tylko obejrzeliśmy tony monet i banknotów, ale też pograliśmy trochę i rozwiązaliśmy quiz. Przy uzyskaniu pozytywnego wyniku można było odebrać nagrodę – własny pieniądz ze zdjęciem wykonanym profesjonalnym sprzętem – kamerką internetową. Zachłannie rozwiązaliśmy test sześć razy... Wiem też, jaka byłaby moja cena, gdybym zamiast z białek składała się ze złota, srebra albo platyny. Gdyby przypadkiem dotknął mnie jakiś Midas, rodzina byłaby bogata, oj byłaby!

Nasze ostatnie posiłki na mieście obfitowały w ziemniaki. Ziemniaki w kiszce (nie polecam! to najprawdziwsza w świecie kiszka, która nie tylko pachnie odstręczająco, ale też przenika i zapachem, i smakiem kartofle), kluski ziemniaczane, a dziś – zupa z pieczonymi ziemniakami. Na Łotwie zjem schaboszczaka, przysięgam. Z napojów natomiast skosztowaliśmy cydr jabłkowy. Fotografie poniżej.

Wilno, Wilno i po Wilnie. Dwa zimowe dni to stanowczo za mało, żeby nasycić się atmosferą tego miejsca. Może w lecie byłoby inaczej. Dłużej jest widno, nie trzeba robić przymusowych postojów na ciepłą kawę. Mamy jednak pretekst, żeby na Litwę wrócić. Nie tylko do Wilna, ale też przy okazji zobaczyć Troki, Kowno. Na taką wizytę potrzeba dziesięciu dni – ach, gdyby dało się znaleźć pracę, w ramach której można być na wiecznym płatnym urlopie (ewentualnie podróżować jak para z Never Ending Voyage)!

Dziś (środa) o 10.00 udajemy się w stronę Rygi.

tutaj nasze "pieniądze"
mapa, która pokazywała waluty wszystkich państw świata
zupa z pieczonymi ziemniakami
cydr
a tu jeszcze: serce Piłsudskiego; cmentarz na Rossie
Uniwersytet Wileński

WILNO

Dzień dobry, dzień dobry!

Dzisiaj w planach: 3 muzea, cmentarz na Rossie, uniwersytet i może cela Mickiewicza. Temperatura spada. My nakładamy kolejne warstwy ubrań.

Panno Święta, co  (...) w Ostrej świecisz Bramie...
plac przy Ratuszu
na rzece kra

poniedziałek, 5 marca 2012

KAWA Z CZEKOLADĄ

Trzydzieści godzin w drodze, dwadzieścia czy siedemnaście – to już nie ma dla mnie większego znaczenia. Czasem wprawdzie marzy mi się wejście w jeden pociąg/autobus/samolot i dotarcie bezpośrednio na miejsce, w miarę szybko i sprawnie, bez konieczności przesiadek, dźwigania bagażu i przygniatania nim ludzi w środkach transportu miejskiego, potem jednak decyduję się na rozwiązanie nieco mniej komfortowe. Czemu? Być może poziom szczęścia wzrasta w tym przypadku wraz z poziomem zmęczenia. Nie wspominając o tym, że podczas trzaskania się dwudziestoma różnymi pojazdami można więcej zobaczyć, przeżyć itd.

Siedzimy z Michałem w kawiarence w Wilnie. Próbuję zaczarować kawę tak, aby ta dodała mi energii. To niesamowite uczucie – być właśnie w tym mieście. Jest tak bardzo nasze, choć przecież już od lat należy do Litwy. Młode małżeństwo z CS, u którego zatrzymaliśmy się na najbliższe dwa dni, doradziło, abyśmy komunikowali się tu z ludźmi raczej po angielsku, bo nasze pokolenie języka polskiego nie zna za bardzo albo i niekoniecznie chce znać. Tymczasem rówieśnicy sami zaczynają z nami rozmawiać po polsku, wolą to od angielskiego. Miło, choć wolałabym być w stanie odwdzięczyć im się zwrotami litewskimi.

Czasu ciągle za mało, dlatego nie miałam wcześniej okazji zapoznać się z językiem litewskim. Dopiero wczoraj – pchnięta ciekawością i poczuciem powinności wynikającej z faktu, że jesteśmy gośćmi w tym kraju – przeczytałam kilka informacji. Przeczytałam i zachwyciłam się! I chcę więcej, i muszę więcej! Zacytuję: "Według obliczeń językoznawców, ok. 3000 spośród współcześnie używanych rzeczowników litewskich to słowa bardzo archaiczne, bezpośrednie kontynuanty formacji prajęzyka indoeuropejskiego. Za odziedziczone z prajęzyka uważa się rzeczowniki z grupy słownictwa podstawowego, w tym nazwy części ciała człowieka (np. akis - oko, ausis - ucho, nosis - nos, dantis - ząb, pilvas - brzuch, širdis - serce), nazwy pokrewieństwa (moteris - kobieta, motina - matka, vyras - mężczyzna, brolis - brat), nazwy otaczającego środowiska (vanduo - woda, ugnis - ogień, laukas - pole, medis - drzewo, naktis - noc) oraz nazwy zwierząt i roślin (avis - owca, kvietys - pszenica, paršas - prosię... itd.)."

Koniugacje, deklinacje, samogłoski długie. Kiedy wrócę do domu, poza podręcznikiem do fonetyki portugalskiej, na pewno dotrę do podręczników do litewskiego. Ach, gdybym była mądra, poznawałabym wszystkie języki. Albo przynajmniej indoeuropejskie. Tymczasem od lat męczę angielski i chyba aż do śmierci, choćbym żyła tyle, ile Matuzalem, nie będę się nim posługiwać w stopniu zaawansowanym.

Koniec pisania – idziemy w stronę Ostrej Bramy! Słońce zamieniło się w śnieg, ale nic to. Jest ciepło (-1).

PS
Jeśli macie pomysły, o czym chcielibyście przeczytać na tym blogu, dajcie znać.
Se vocês quizerem ler aqui alguma coisa sobre o que ainda não tenha escrito, contactem-me: polishportuguese@o2.pl

widok ze wzgórza zamkowego
to Michał
a ten czarny bałwan pokazujący na litewską flagę to ja

niedziela, 4 marca 2012

PRZYPADKOWE SPOTKANIA, CZ. II – PANIE Z POCIĄGU

Mieliśmy jechać do Kerczu. Krymem nasyciliśmy się jednak na tyle, aby zrezygnować z tego pomysłu, przeciąć Półwysep za pomocą kolei i skierować się ku Odessie. Sprawa z pozoru prosta okazała się zadaniem trudnym do wykonania – zamiast jednym środkiem lokomocji, do odeskiego portu dobiliśmy nie tego samego dnia, ale na drugi dzień rano, tłukąc się trzema pociągami, jednym autobusem i w międzyczasie próbując łapać – bezskutecznie – stopa. Nie o tym jednak chciałam pisać. Będąc zwolenniczką wywodu jasnego i konkretnego, sama czasem popełniam grzech dygresji.

Jeśli pojedziecie na Ukrainę i będziecie chcieli się po niej poruszać, tam, gdzie się da, korzystajcie z usług kolei. Tańsza niż barszcz, a jakość (szczególnie tych długodystansowych, podmiejskie są zwyczajne) – też barszczu, i też ukraińskiego, pysznego ze śmietanką i z uszkami. Dygresja: weźcie pod uwagę moje wymagania i to, że do szczęścia potrzeba mi tylko chleba, nawet bez igrzysk. Przyzwyczajeni do standardów Intercity (zakładam, że są wyższe niż drugiej klasy, którą zwykłam się tłuc) mogą mieć nieco inne spojrzenie na tę kwestię. Ale, pozwólcie, że wytłumaczę.

Kilka faktów z naszego kilkunastodniowego pobytu w Kraju wschodnich sąsiadów, okraszonego jazdą pociągami. Pojazdy tam to nie byle co. Szerszy rozkład szyn pozwala na tworzenie maszyn potężnych. Jeśli pamiętacie "Lokomotywę" Tuwima, z powodzeniem możecie sobie wyobrazić ukraiński pociąg. Za ekspress relacji Lwów-Kijów zapłaciliśmy ok. 30 zł (wszystkie bilety normalne, zero ulg). Po dywanie, rozciągniętym na całą długość wagonu, wkroczyliśmy do środka i zasiedliśmy na swoich miejscach. Za piętnaście godzin spędzonych w drodze ze stolicy na Krym zapłaciliśmy ok. 25 zł. Jedyną niedogodnością dla tych, którzy potrzebują spać w ciszy, może być fakt, że nasza klasa nie miała przedziałów. Miała za to kuszetki z kołdrą, poduszką, czystą pościelą, ręcznikiem i konduktorem-opiekunem wagonu (każdy wagon ma swojego "strażnika"), który za normalną, niepodwyższoną ze względu na to, że jesteśmy w podrózy, cenę sprzedaje ciepłe i zimne napoje oraz jedzenie. Pociąg stoi i czeka na pasażerów, a kiedy się go opuszcza, konduktor podaje rękę, pomaga wyjąć bagaż. Pojazdem podmiejskim (a więc o standardzie najzwyklejszym, bez fanaberii) jechaliśmy przez cały Krym. Kosztowało nas to 4 zł.

Gdzieś tam w połowie drogi między Teodozją, z której wyjechaliśmy, a Odessą, do której zmierzaliśmy, wsiedliśmy w kolejny pociąg. W nim też spotkaliśmy dwie kobiety. Jedna, Ukrainka, wracała zadowolona i bardzo opalona z wczasów, druga, Białorusinka, zmierzała do domu, do Mińska. Wcale nie musieliśmy rozmawiać. Doskonale jednak wiecie, że nieraz nachodzi nas – szczególnie w środkach lokomocji – ochota na zwykłe pogaduchy z przypadkowym sąsiadem. O niczym albo o wszystkim, to nie ma znaczenia. Przecież i tak szybko rozejdziemy się w dwie różne strony, a niedługo potem całkowicie zapomnimy, jak wyglądała twarz, która na nas patrzyła i do nas mówiła. Być może większą sztuką było dogadanie się przez nas onegdaj z Albańczykami, nie z osobami rosyjskojęzycznymi, niemniej jednak z takim samym sentymentem będę wspominać i tę podróż. Panie do nas po rosyjsku, my do nich po polsku – i tak przez cztery godziny w najlepsze toczyła się rozmowa.

Rozumieć się z ludźmi nie znaczy znać dużo słówek i gramatykę. Znaczy patrzeć, gestykulować i przede wszystkim – naprawdę chcieć przekazać coś oraz być nastawionym na odbiór. Do porozumienia nie dochodzi na poziomie języka, ale myśli. Łatwiej się źle zrozumieć, kiedy słucha się tylko słów, niż kiedy stara się także czuć, o czym rozmówca mówi. Pod koniec mojego pobytu w Portugalii zorientowałam się, że nie zwracam uwagi na to, w jakim języku z kimś rozmawiam; pamiętam sens rozmowy, ale to czy toczyła się ona w języku angielskim, czy portugalskim, czy nawet polskim, nie ma znaczenia.